www.przenosneplanetarium.pl

Podbój Polskich Planetariów — epilog 1

Garść informacji o tym, co kryje się pod tajemniczą nazwą Podboju Polskich Planetariów (zwanego w skrócie PPP) znajdziesz tutaj. Poniżej prezentuję krótki opis wyjazdu i kilka zdjęć. Więcej zdjęć jest na moim koncie w serwisie Flickr.

Międzynarodowy Rok Astronomii 2009

Podbój Polskich Planetariów — epilog 1

Jak pisałem w relacji z ósmego etapu Podboju Polskich Planetariów, odwiedzenie Fromborka miało być finałem — uwieńczeniem naszych dwuletnich podróży po Polsce szlakiem planetariów. Fromborskie planetarium zostało „zaliczone”, specjalnie na tę okazję kupiona butelka szampana opróżniona, a cała akcja podsumowana prezentacją dla uczestników XIII Ogólnopolskiego Zlotu Miłośników Astronomii (bardziej znanego pod skrótem OZMA). Mogliśmy z całkowitym spokojem powiedzieć, że cel został osiągnięty i niemal wszystkie polskie planetaria zostały zdobyte.

Minęło kilka dni od powrotu znad Zalewu Wiślanego. Podbojowa koszulka nie zdążyła nawet wylądować w pralce, gdy do mojej skrzynki e-mailowej trafił pewien list. Po jego przeczytaniu uśmiechnąłem się szeroko i niezwłocznie zacząłem klepać w klawiaturę. Temat był krótki i wymowny: PPP — to jeszcze nie koniec!, a list otrzymali moi przyjaciele, współuczestnicy Podboju. Powód był jasny, a cel oczywisty: w Polsce powstały nowe planetaria — musimy je odwiedzić!

W piątkowe barbórkowe popołudnie startujemy z Wrocławia w niewielkim składzie: Monika, Maciek i ja. Stałe miejsce z nosem przy przedniej szybie zajmuje Marian, ze stoickim spokojem obserwujący (bez)ruch na drodze krajowej nr 5, remontowanej na kilku odcinkach pomiędzy Wrocławiem i Poznaniem.

Marian Koniuszko

Na poznańskie osiedle Grunwald dojeżdżamy krótko po godzinie 18. W klubie osiedlowym Kopernik na ulicy Galileusza (ciekawy zbieg okoliczności, nieprawdaż?) spotykamy panią Halinę Prętką-Ziomek oraz jej męża Krzysztofa z firmy Astrolab — naszych dzisiejszych gospodarzy. Powitanie, prezentacja podbojowej ekipy przy kawie i ciastkach i… możemy zaczynać sesję fotograficzną, bowiem pan Krzysztof przygotowuje kopułę do nadmuchania:

Przygotowanie kopuły

Po kwadransie kopuła jest gotowa — teraz przypomina wielką srebrzystą pieczarkę. Na ten moment trafia Radek, który przyjechał autobusem z Kalisza. Znowu powitania, pytania, rozmowy, zdjęcia... Tymczasem w trzewiach „pieczarki” trwa ustawianie i podłączanie projektora oraz laptopa.

Wielka pieczarka

Grzybiarze ;)

Oglądamy ulotki Astrolab

Przez zamykane na zamek błyskawiczny wygodne wejście — nie trzeba wpełzać na czworakach przez tunel jak w niektórych kopułach — zanurzamy się w ciemnym wnętrzu. Zasiadamy na podłodze, a pani Halina włącza nam swój autorski seans. Jego treść jest skierowana raczej do młodszych widzów i obejmuje podstawy astronomii, między innymi orientację na nieboskłonie. W dalszej kolejności oglądamy przygotowany specjalnie z okazji Międzynarodowego Roku Astronomii seans pt. Dwa kawałki szkła (tytuł oryginalny: Two Small Pieces of Glass).

Pod kopułą

Pod kopułą

Pod kopułą

Pod kopułą

Po obejrzeniu kilku krótkich klipów demonstrujących możliwości wyświetlania filmów na kopule przyglądamy się sprzętowi. Rozwiązanie jest analogiczne do zastosowanego we Wrocławiu, chociaż w nieco zmodyfikowanym układzie: sferyczne lustro (a w zasadzie ćwiartka sfery) stoi na skrzyni blisko ściany kopuły; obraz wytwarza multimedialny rzutnik o wysokiej rozdzielczości (FullHD). Światło odbite od powierzchni lustra pada na kopułę — i to cała tajemnica przenośnego planetarium w takiej postaci, jaką mamy okazję oglądać dzisiaj. Środki proste, a efekt? Całkiem niezły!

Po około dwóch godzinach spotkanie zbliża się do końca. Trzeba złożyć sprzęt, zwinąć półkulisty namiot i zwolnić wynajętą salę. Wymieniamy ostatnie uwagi, pomagamy zanieść sprzęt do samochodu i żegnamy się. Monika i ja spotkamy się z panią Haliną ponownie za tydzień, na konferencji „Astronomia w edukacji, mediach i kulturze” organizowanej przez Centrum Astronomiczne im. Mikołaja Kopernika w Warszawie.

Po opuszczeniu klubu Kopernik spotykamy się z Agatą i Olkiem, którzy niestety nie zdążyli dojechać z Wałbrzycha na tyle wcześnie, by uczestniczyć w pokazie. Noc spędzimy w mieszkaniu naszego kolegi Janka, uczestnika pierwszego i czwartego etapu Podboju. W sobotni poranek znowu wsiadamy do samochodów i najpierw krajową „dwudziestką czwórką”, a później „trójką” po około czterech godzinach docieramy do centrum Szczecina, na ulicę Wały Chrobrego. To miejsce jest znane niektórym z nas — Monika, Radek i ja byliśmy tutaj półtora roku temu odwiedzając Akademię Morską i będące w jej posiadaniu małe planetarium. Kilka miesięcy po naszej wizycie w planetarium coś drgnęło, pojawiła się obiecująca strona WWW, jednak podejmowane kilkakrotnie próby kontaktu z obecnym opiekunem pozostały bez odpowiedzi.

Mijamy okazały budynek Akademii Morskiej i zmierzamy do nieodległego Muzeum Narodowego. To tutaj, przysłowiowy rzut kamieniem od swojego starszego kuzyna od maja 2009 r. działa nowe szczecińskie planetarium. Dzięki temu Szczecin stał się drugim w Polsce miastem — po Gdyni — posiadającym więcej niż jedno planetarium (wkrótce będzie ich więcej, m. in. Warszawa i Łódź).

Przed Muzeum Narodowym w Szczecinie

Nowe szczecińskie planetarium można śmiało określić jednym z najtrudniej dostępnych. By się w nim znaleźć, musimy wspiąć się po stromych spiralnych schodach w wąskiej klatce schodowej. Trud wejścia na wieżę muzeum wynagradza ciekawa ekspozycja astronomiczna, nad którą obraca się globus Ziemi o średnicy 2,5 metra, zaś towarzyszy mu globus Księżyca o równie imponującej średnicy niemal 70 cm. Oryginalnym i niezmiernie ciekawym elementem wystawy jest zmyślny układ luster i telewizora kineskopowego, wyświetlający ogromny obraz Słońca o kilkumetrowej średnicy. Widok gotującej się materii robi wrażenie! Poza wymienionymi atrakcjami jest jeszcze kilkanaście klasycznych drukowanych plansz, wywołująca uśmiech na twarzy parasolka, której wewnętrzna strona pokryta jest rysunkami gwiazdozbiorów, dzięki czemu nawet podczas deszczu można widzieć gwiazdy nad głową, oraz ścianka z wykonanym w technologii światłowodowej odwzorowaniem fragmentu nieboskłonu, którego centralnym obiektem jest jeden z najpiękniejszych gwiazdozbiorów — Orion — ze swoim wiernym towarzyszem — Wielkim Psem, w którym króluje najjaśniejsza gwiazda całego nieba — Syriusz.

Globusy Ziemi i Księżyca

Tu jest Wielki Mur Chiński!

Astronomiczna Eureka

Gwiezdny parasol

Projekcja obrazu Słońca

Orion i koledzy

Nasza przewodniczka o wdzięcznym imieniu Gracjana zaprasza nas i pozostałych gości wystawy do planetarium. Kopuła, podobnie jak w Poznaniu, jest nadmuchiwana, ale jej konstrukcja jest odmienna od dotychczas widzianych przez nas. Przede wszystkim jest większa, bo sześciometrowa. Kolejnym elementem niespotykanym w poprzednio widzianych planetariach z nadmuchiwaną kopułą jest przedsionek przed właściwym wejściem. Jego obecność nieco zmniejsza nieuchronną ucieczkę powietrza z wnętrza kopuły, towarzyszącą ruchowi wchodzących i wychodzących widzów. Jest też swego rodzaju „śluzą świetlną”, dzięki czemu osoby wchodzące na trwający seans nie przeszkadzają innym widzom światłem wpadającym z zewnątrz przez uchylone wejście. Są też otaczające całą kopułę powietrzne pierścienie, podnoszące nieco horyzont i stanowiące swoisty bufor bezpieczeństwa w przypadku wyłączenia wentylatora wdmuchującego powietrze do środka.

Po krótkim wprowadzeniu i pokazaniu nocnego nieba, między innymi gwiazdozbiorów zodiakalnych, Gracjana włącza nam seans pod tytułem Saturn — świat pierścieni. To opowieść o drugiej pod względem wielkości planecie Układu Słonecznego oraz największej i najdroższej misji kosmicznej w historii — wyprawie sondy Cassini z towarzyszącym jej próbnikiem Huygens. Zadaniem Cassiniego jest badanie Saturna, jego wspaniałych pierścieni, górnych warstw atmosfery oraz orszaku wielkich i małych satelitów planety. Rolę oczu, uszu i węchu ziemskich naukowców miał wypełniać przez cztery lata, ale jego żywot został przedłużony co najmniej do 2010 r. Próbnik Huygens był bardziej wyspecjalizowany, a jego życiorys z założenia był krótki. Po odłączeniu od sondy Cassini (wszystko to dokładnie pokazano na seansie w planetarium), przebił się przez gęstą atmosferę Tytana — największego księżyca Saturna — i opadł na jego powierzchnię, wykonując w trakcie lotu i po wylądowaniu szereg pomiarów, przesłanych następnie za pośrednictwem głównej anteny Cassiniego na Ziemię.

Oba cacka inżynierii otrzymały imiona po ziemskich astronomach: Cassini po Giovani Cassinim — włoskim odkrywcy kilku księżyców Saturna oraz szerokiej przerwy w jego pierścieniach, zwanej dzisiaj przerwą Cassiniego, zaś Huygens po Christianie Huygensie — odkrywcy Tytana i twórcy hipotezy mówiącej, iż pierścienie wokół Saturna są złożone z niezliczonej liczby skał o różnej wielkości.

Szczecińskie planetarium w Muzeum Narodowym

Szczecińskie planetarium w Muzeum Narodowym

Po seansie wdrapujemy się jeszcze wyżej, na taras widokowy, by omieść wzrokiem Szczecin. Niestety, wietrzna pogoda nie sprzyja dłuższemu niż kilka minut pobytowi na platformie.

Widok z wieży Muzeum Narodowego w Szczecinie

Po zejściu ze szczytu wieży do zacisznego, aczkolwiek chłodnego pomieszczenia ekspozycji żegnamy się na pewien czas z Gracjaną, która zaprasza nas do odwiedzenia Experimentarium — interaktywnej wystawy fizycznych przyrządów i logicznych zagadek. Najpierw jednak udajemy się na obiad do nieodległej Karczmy „Pod Kogutem”. Po niemal dwóch godzinach posileni i zadowoleni jesteśmy gotowi na zmierzenie się z Experimentarium.

Miejsce to, ulokowane w dawnym Domu Marynarza, spodoba się chyba każdemu. Porównać je mogę z toruńskim Orbitarium, chociaż podobieństwo jest dalekie. Wizyta z własnym dzieckiem (tym nieco starszym) może wciągnąć na wiele godzin. Jak twierdzą organizatorzy, jest tutaj ponad 80 eksperymentów, przyrządów i zagadek! Któż z nas jako dziecko nie zastanawiał się, jak to jest, że niektóre rzeczy działają tak, a nie inaczej? Jeśli podczas szkolnego kursu fizyki pewne zagadnienia i zadania wydawały nam się trudne i niezrozumiałe, teraz możemy spróbować rozwiązać je dosłownie „na dotyk„, znakomicie się przy tym bawiąc. Jest sporo miejsc, w której trzeba porządnie się nagłówkować — chociażby przy przestrzennych drewnianych klockach, z których należy ułożyć prostą bryłę, np. sześcian. Brzmi banalnie? Radzę spróbować — zmienisz zdanie, drogi Czytelniku… Są takie przyrządy, które działają na zmysły — węch (zgadnij, jaki to zapach?), słuch („organy” z rur PCV czy anteny magicznie przenoszące szept z jednej strony sali na drugą) i wzrok (hipnotyzujący wulkan). Jest coś ze statyki, jest dynamika. Jest tarcie i maszyny proste. Jest fascynująca cykloida, po której obejrzeniu długo drapiemy się w głowę i puszczamy kulę jeszcze raz, bo coś tu przecież nie gra… Są przyrządy, dzięki którym zbadamy swoją zręczność — a żadnej wpadki nie da się ukryć! Jest zaadoptowana z dawnej kuchni sala z zabawnym sufitem, w której własnoręcznie możemy wyprodukować ogromne (naprawdę wielkie!) bańki mydlane. Jest wielkie Słońce podobne do tego, jakie oglądaliśmy kilka godzin wcześniej w planetarium. Jest wreszcie ciemny labirynt ze świetlnymi eksperymentami, nieśmiertelną kulą plazmową i zaskakującym finałem. Nie zabrakło czegoś dla odważnych — mrożącego widzom krew w żyłach, a uczestnikowi podnoszącemu włosy na głowie i nie tylko pokazu potęgi generatora van der Graffa. Pół miliona woltów w rękach to nie przelewki!

Wystawie towarzyszy bar z kilkoma stolikami i sklepik, w którym można nabyć logiczne układanki. Experimentarium organizuje nawet urodziny dla dzieci — na końcówkę takiej właśnie imprezy trafiliśmy. Dzieciaki wyglądały na zachwycone, a rodzice ganiali za nimi z kurtkami i czapkami próbując okiełznać rozochocone pociechy.

Główna sala Experimentarium

Obraz Słońca w Experimentarium

Podbój w ultrafiolecie

Adin... dwa... tri...

Zagadki przestrzenne i generator van der Graffa

Po około godzinie żegnamy się z Gracjaną i jej kolegą z Experymentarium, po czym kierujemy się na parking niedaleko Wałów Chrobrego. Po kolejnych kilkudziesięciu minutach jesteśmy już w Chojnej, kilkanaście kilometrów od granicy z Niemcami. Noc spędzamy w służbowym mieszkaniu teścia Radka, wychylając kilka piw z okazji urodzin Maćka.

W mikołajkową niedzielę, po jajecznym śniadaniu i krótkim spacerze wzdłuż resztek murów obronnych ponownie zajmujemy miejsca w samochodach i ruszamy na zachód, w stronę niemieckiego Schwedt. Po analizie atlasu samochodowego Olek i ja zarządziliśmy bowiem powrót przez Niemcy — trasa jest niewiele dłuższa, ale bez porównania lepszej jakości.

Pierwszy przystanek to Cedynia i tzw. Wzgórze Czcibora. O stoczonej ponad tysiąc lat wcześniej bitwie, w peerelowskiej historiografii przedstawianej jako jedno z najważniejszych starć powstrzymujących Niemców przed wtargnięciem na ówczesne ziemie Polan, przypomina dzisiaj pomnik orła na wysokim wzgórzu, skąd — według tradycji — spaść miały na zaskoczonych najeźdźców oddziały Czcibora, brata księcia Mieszka. Ze wzgórza roztacza się szeroki widok na dolinę Odry, rozlewającej się w tym miejscu na około ćwierć kilometra. Niestety, podobnie jak wczoraj mgła utrudnia nam podziwianie okolicy. Wraz z nami po stromych schodach wspinają się funkcjonariusze Straży Granicznej — jak się łatwo domyślić nie po to, by rozkoszować się widokami.

Przed nami długa droga. Połowę pięciusetkilometrowego dystansu, jaki dzieli nas od domu (nas, czyli Monikę i mnie; niektórych więcej, innych nieco mniej) przemykamy znakomitymi autostradami naszego zachodniego sąsiada. Z błogości wyrywa nas wjazd na coś, co na mapie oznaczone jest jako A18. Spodziewaliśmy się przedłużenia autostrady z Niemiec do Polski, ale okazuje się, że literę A przed numerem drogi przyklejono na wyrost. Siedemdziesiąt kilometrów nierównych betonowych płyt od Olszyny aż do przecięcia z nowym odcinkiem autostrady A4 niedaleko Krzywej daje się nam we znaki. „Czwórką” mkniemy raźno do Wrocławia, żegnając się przed Legnicą z Agatą i Olkiem, jadącymi do Wałbrzycha. Radka jadącego pociągiem do Kalisza i Maćka mieszkającego we Wrocławiu zostawiamy na węźle bielańskim i we dwójkę, trójkę lub czwórkę (zależnie od tego, kogo liczymy jako pasażera) po niespełna godzinie docieramy do domu. Dziewiątą odsłonę Podboju i jednocześnie jego pierwszy epilog uważamy za zamknięty i bardzo udany.

Czas na tradycyjne podsumowanie. Wielokrotnie podczas tego wyjazdu zadawaliśmy sobie pytanie: czy istnienie przenośnych planetariów ma sens? Odpowiedź według nas jest krótka: tak. Jakość obrazu nie dorównuje rzecz jasna profesjonalnej aparaturze planetaryjnej, ale przecież przenośne planetarium nie jest konkurencją dla „prawdziwego” planetarium ze stałą kopułą i wysokiej klasy projektorem — to nie ta sama liga.

Jeśli nie jest konkurencją, to czym? Według nas jest znakomitym uzupełnieniem oferty dużych, instytucjonalnych planetariów. Jego mobilność jest ogromnym, wręcz podstawowym atutem tego rozwiązania. Wyobraźmy sobie szkołę w odległym od najbliższego stacjonarnego planetarium miejscu. Aby pokazać uczniom sztuczne niebo, zdeterminowany nauczyciel musi pokonać szkolną biurokrację, załatwić zastępstwo na czas nieobecności, znaleźć autokar, nakłonić rodziców swoich uczniów do wyłożenia kilkudziesięciu złotych na przejazd, bilet i ubezpieczenie, zapanować nad rozbrykaną klasą lub dwiema i puścić się w podróż — wszystko po to, by przez 45 minut oglądać seans, nie zawsze dostosowany poziomem i zakresem poruszanych tematów do wiedzy swoich podopiecznych.

Planetarium przenośne natomiast przyjedzie do szkoły, rozstawi się w dużej klasie lub sali gimnastycznej (to optymalne rozwiązanie) i jednego dnia pokaże seanse dla kilku klas o różnym poziomie przygotowania. Jeśli będzie trzeba, seans można zatrzymać, by wyjaśnić trudniejsze pojęcia lub zjawiska — rzecz w dużym planetarium bardzo trudna do zrealizowania, w praktyce niemożliwa (chyba, że seans w całości jest prowadzony na żywo). Małe rozmiary kopuły z wady można przekuć w zaletę: kameralność seansu ośmiela do stawiania pytań i uzyskiwania odpowiedzi. Z przekazem można trafić do każdego, co jest niełatwym zadaniem w przypadku uniwersalnego pokazu, skierowanego do mieszanej grupy widzów w stacjonarnym komercyjnym planetarium.

Trzymamy kciuki za istniejące już w Polsce przenośne planetaria, zwane również mobilnymi. Jest ich już kilka: w Poznaniu, Krakowie, Szubinie (tego ostatniego niestety nie dane nam było zobaczyć). Kolejne już wkrótce zaczną działać w Warszawie i Łodzi. Odwiedzimy je po kolei. Ogromną satysfakcję wzbudza w nas fakt, że Podbój Polskich Planetariów przyczynił się do rozpowszechnienia tych znakomitych pomocy dydaktyczno-edukacyjnych. Pani Halina Prętka-Ziomek z Astrolabu przyznała bowiem, że właśnie po przeczytaniu relacji Radka z wizyty w przenośnym planetarium Anikino w Krakowie wpadła na pomysł, by zająć się taką działalnością. Później wciągnęła do niej swoją koleżankę z Warszawy — panią Agnieszkę Krawczyk z Planety Anuka, oraz pana Marka Pytlewskiego z Łodzi, który już wkrótce uruchomi własne małe planetarium.

Będziemy działać nadal. Gospodarzom nieodwiedzonych jeszcze miejsc mówimy „do zobaczenia!”


Dziękujemy Pani Halinie Prętkiej-Ziomek oraz Krzysztofowi Ziomkowi z firmy Astrolab za znalezienie dla nas czasu w piątkowy wieczór i zaprezentowanie nam możliwości swojego przenośnego planetarium. Bartoszowi Klepackiemu i Gracjanie Kalickiej ze szczecińskiego Experimentarium dziękujemy za miłe przyjęcie i czas spędzony na pouczającej zabawie wśród fizycznych zabawek.

[ Strona główna | Podbój Polskich Planetariów | Planetaria | Informacje techniczne | Nowości | Mapa strony | PGP ]

Ostatnia aktualizacja: 23 grudnia 2009


© 1999–2018 by Tomasz Lewicki

Dobra strona!

Creative Commons Spam Poison Valid XHTML Valid CSS2 Kubuntu PageRank