Dziś Zgorzelec, jutro Lesoto
czyli jak na krótką chwilę (znowu) znalazłem się w cieniu Księżyca
Zdjęcia zaćmienia | Zdjęcia z wyprawy
Spis treści
Preludium
Na poszukiwanie księżycowego (może powinienem raczej napisać
Księżycowego, żeby podnieść jego rangę?) cienia wybraliśmy się tym razem
większą ekipą niż półtora roku wcześniej. Oprócz członków "Solaris" (Toma,
Qeda, Fachowego i mnie) w Airbusie A320 hiszpańskiej "Iberii" w zimny
niedzielny wieczór 17 listopada miejsca zajęli także dwaj inni Polacy: znany
podróżnik Rysiek Czajkowski oraz Grzesiek Lewocki. Zanim jednak spotkaliśmy
się w Berlinie i wystartowaliśmy z lotniska Tegel, minęła prawie doba.
W wyludnionych Świebodzicach w niedzielę około godziny czwartej rano jedynymi
przechodniami są koty, które — zdumione — na wszelki wypadek umykają na
bezpieczną odległość przed dziwną postacią objuczoną dwoma plecakami i
namiotami. Postać ta zmierza wyraźnie w kierunku dworca kolejowego. Jest
jedynym pasażerem oczekującym na pociąg z Wałbrzycha do Wrocławia. Tak, ta
postać to ja.
Na szczęście udało mi się przespać kilka godzin przed wyjazdem; czuję się
wypoczęty i gotów do podróży na koniec świata. Rozklekotany pociąg ospale
toczy się po szynach. Zarzygane, zasypane potłuczonymi butelkami,
zgniecionymi puszkami i kartonami po sokach owocowych perony zapadłych
stacyjek są niemymi świadkami tego, co działo się na nich może dziś, może
wczoraj… Wszechogarniający brud wzbudza we mnie melancholię. Czy zatęsknię
za nim tam, w Afryce…?
Dziś Zgorzelec…
Z "Solarisowcami" spotykam się we Wrocławiu. Niemal
jednocześnie pojawiamy się na peronie, na którym stoi już nasz pociąg.
Ostatnie pożegnania, nieukrywana radość na twarzach — nareszcie jedziemy!
Tyle o tym mówiliśmy, pisaliśmy, nawet śniliśmy… I w końcu robimy to!
Jazda z Wrocławia do Zgorzelca nawet pociągiem pospiesznym wydaje się trwać
pół życia. Opadają powieki tym, którym nie dane było wyspać się przed
wyjazdem. Mnie pozostaje spoglądanie przez okno na budzącą się do życia
Polskę. Nasz kraj żegna nas przepięknymi, soczystymi barwami świtu i
wschodzącym Słońcem.
Docieramy do Zgorzelca. Pociąg rusza dalej, a my zarzucamy duże plecaki na
grzbiety, mniejsze na brzuchy, namioty i inne akcesoria bierzemy w ręce i
ziewając ruszamy za naszym potężnie zbudowanym, milczącym przewodnikiem,
który obiecuje pokazać drogę do przejścia granicznego.
Docieramy w końcu do biało-czerwonych szlabanów. Szybka kontrola paszportów,
podejrzliwe pytania celnika o prawdziwy cel podróży — i już wita nas Görlitz.
Kolejny etap wędrówki kończy się na stacji kolejowej. Lekka dezorientacja:
kasa zamknięta, pociąg odjeżdża za kwadrans, poza tym nie zgadza się godzina
odjazdu, którą sprawdzałem wcześniej… W końcu kupuję bilet, podczas gdy
chłopcy ganiają z wywieszonymi językami z peronu na peron. Sytuacja wyjaśnia
się: będziemy jechać podstawionym przez niemiecką kolej autobusem; gdzieś po
drodze naprawiane są tory.
Autobus jedzie powoli. Sprawdzająca bilety konduktorka omal nie ginie od
spadającego jej na głowę naszego namiotu. Nawet młody Niemiec w koszulce z
neo-nazistowskimi napisami przypatruje nam się nieufnie. "Wszyscy jesteśmy
podejrzani". Jazda usypia…
Budzimy się, gdy nasz wehikuł zatrzymuje się na jakiejś małej, zapadłej
stacyjce. Przesiadamy się do pociągu do Cottbus. Nareszcie można usiąść
wygodnie. Brakuje tylko piwa, bo stolik do złudzenia przypomina barowy.
Czujne oczy śledzą poczynania staruszek za grubą taflą szkła. Żeby tylko nie
zakosiły nam bagażu…
Cottbus. Przesiadka. Jedziemy. Zbliżamy się do stolicy Niemiec. Wskazówki
odmierzają czas pozostały do odlotu. Do przesiadki w Madrycie. Do lądowania w
Johannesburgu. Do zaćmienia. Do powrotu…
Zostawiamy bagaże w szafkach na słynnym dworcu ZOO. Raczej bez określonego
celu chodzimy po ulicach i uliczkach Berlina. W końcu dokuczliwe zimno i
zmęczenie zagania nas do zespołu ambasad krajów nordyckich, co z dumą
obwieszcza Fachowy, wprowadzając nas do ciepłego, przestronnego wnętrza.
Ostatnie kotlety i bułki przywiezione z ojczystego kraju znikają w naszych
żołądkach.
Z Ryśkiem i Grześkiem spotykamy się w kolejce do odprawy bagażowej na
lotnisku Tegel. Potem przejście przez bramkę wykrywającą metale… i okazuje
się, że Qed jest potencjalnym terrorystą! Spryciarz chciał przemycić w
bagażu podręcznym składany scyzoryk. A może to po prostu przeoczenie…?
Także jego masywne buty wzbudzają podejrzliwość celników. Na wszelki wypadek
musi je zdjąć i oddać na pastwę maszyny prześwietlającej bagaż.
Niekończące się kontrole i odprawy, po stokroć okazywane bilety, paszporty…
Z ulgą lokujemy się we wnętrzu samolotu, który ociężale zaczyna toczyć się na
pas startowy. Chwila niepewności, gwałtowne przyspieszenie — cud aerodynamiki
nie przestanie nas fascynować chyba nigdy. Dziób ostro zadarty ku górze,
lekki przechył na skrzydło… Obieramy kurs na zachód.
Po trzech godzinach łagodnie siadamy na betonie madryckiego lotniska Barajas.
Do planowego dwugodzinnego oczekiwania wkrada się spore opóźnienie. Niektórzy
z nas usypiają na twardych fotelach poczekalni. Niepostrzeżenie nastaje
poniedziałek, osiemnasty dzień listopada. W międzyczasie "Iberia" częstuje
nas starymi bułkami z niemożliwie ciągnącym się między zębami mięsem oraz
wodą, bez której przełknięcie tego dzieła sztuki kulinarnej byłoby więcej niż
problematyczne.
I znowu pięćdziesiąt trzy kontrole, proszę pokazać bilet, proszę umieścić
plecak na taśmie, proszę przejść przez bramkę, stop, co ma Pan w kieszeni,
aha, portfel, dziękuję, proszę okazać paszport, kapitan wita Państwa na
pokładzie, proszę nie używać podczas startu i lądowania żadnych urządzeń
elektronicznych, kamizelki ratunkowe znajdują się pod fotelami, proszę zapiąć
pasy i nie palić podczas lotu, dziękuję…
Świt zastaje nas nad Afryką. Budzę się z niespokojnego snu, usiłuję
rozprostować zastałe stawy. Qed i Fachowy śpią. Gdy budzą się, zamieniamy się
miejscami. Teraz Tom i ja zasiadamy przy małym okienku. Połowę trasy z
Madrytu do Jo'burga mamy za sobą. Pod nami rozlewisko rzeki Kongo, które
nawet z wysokości dziesięciu tysięcy metrów robi ogromne wrażenie. Kilka
godzin później zupełnie inny widok przykuwa naszą uwagę: jałowa pustynia
Kalahari jest równie fascynująca.
Przed lądowaniem w Jo'burgu przebijamy się przez grubą powłokę deszczowych
chmur. Od tej pory będą nam towarzyszyć niemal nieodłącznie, czego wątpliwym
ukoronowaniem będzie dzień zaćmienia, ale nie uprzedzajmy faktów.
W paszporcie pojawia się mała, ale ważna naklejka w kolorze zielonym:
zezwolenie na pobyt w Republice Południowej Afryki. Niecierpliwie wypatrujemy
naszych bagaży. Pierwsze straty — brakuje kostki do mocowania aparatu w
pożyczonym od Piotrka statywie. Wymieniamy pierwsze sto dolarów, by mieć z
czym wystartować ku przygodzie. Dolar jest słaby, i pozostanie taki do końca
naszego pobytu.
Jeszcze w budynku portu lotniczego opada nas chmara naganiaczy, oferujących
nam transport do miasta. Po długich targach i setkach zapewnień, że "u nikogo
nie uzyskacie lepszej ceny niż u mnie" znajdujemy taksówkę zdolną pomieścić -
z trudem — całą naszą brygadę i wszystkie bagaże.
W strugach deszczu wysiadamy przy głównym dworcu autobusowym i kolejowym,
bagaże gromadzimy pod ścianą w remontowanym właśnie hallu. Tomek i Grzesiek
ruszają na poszukiwanie czegokolwiek, co dowiezie nas szybko do Maseru -
stolicy Lesoto, a przynajmniej do przejścia granicznego. Nasze obawy i
powtarzane często opinie o Johannesburgu znajdują niespodziewanie szybko
swoje potwierdzenie. Po kilkunastu minutach chłopcy wracają, dzieląc się z
nami nowinami mrożącymi krew w żyłach. Tomek opowiada o nieprzyjemnej
przygodzie, odkażając wodą utlenioną dłoń zranioną nożem czarnoskórego
napastnika. Na szczęście opryszki okazały się być partaczami i nie udało im
się zerwać z szyi Toma saszetki z pieniędzmi.
Po krótkiej dyskusji na dalsze poszukiwania ruszam ja i Grzesiek. Uzbrojeni w
kostki brukowe chodzimy po zakamarkach dworca, rozglądając się za większymi
skupiskami busów. Nasze prymitywne uzbrojenie budzi ciekawość pewnej Hinduski
o imieniu Razia, która wysłuchawszy opowieści o naszych problemach
energicznie bierze sprawy w swoje ręce, prowadząc nas najpierw do kas
kolejowych, a gdy tam okazuje się, że najbliższych pociągów możemy oczekiwać
dopiero jutro rano, idziemy coraz głębiej w gwarne ulice, wypełnione
różnokolorowym i różnojęzycznym tłumem.
W końcu docieramy do miejsca, które zaczyna wyglądać obiecująco.
Kilkadziesiąt busów zaparkowanych jeden przy drugim. Bez Razii nie
poradzilibyśmy sobie tak łatwo i szybko. Byłaby znakomitym negocjatorem:
wykrzykuje, przekomarza się, nie dopuszcza do głosu kogoś, kogo uważa za zbyt
mało ważnego z naszego punktu widzenia, targuje się, zbija cenę, ogląda z
nami samochody… W końcu wybieramy jeden. Cena — 100 randów (około 10
dolarów) — wydaje nam się całkiem rozsądna, szczególnie że za
dwudziestominutową podróż z lotniska zapłaciliśmy trzykrotnie mniej. Ostatnie
ustalenia z kierowcą, wsiadamy. Razia jedzie z nami, instruując i strofując
kierowcę. Domaga się od niego podania jej numeru telefonu i czegoś w rodzaju
numeru służbowego, by dowiedzieć się, czy dowiózł nas na miejsce. Towarzyszy
nam do chwili, gdy jesteśmy spakowani i siedzimy bezpiecznie w środku
pojazdu. Rozstajemy się z nią serdecznie.
…jutro Lesoto
Podróż jest monotonna i nużąca. Jedziemy autostradą, czasem
zatrzymujemy się, by zatankować paliwo lub coś zjeść. Po około sześciu
godzinach, kilka minut przed północą docieramy do pustego o tej porze
przejścia granicznego. Problemy napotykamy przy próbie uzyskania wizy
lesotańskiej. Gdy Grzesiek dostaje pieczątkę w paszporcie, jesteśmy niemal
pewni, że wszystko pójdzie gładko, jednak otyła Murzynka w okienku zaczyna
się nad czymś głęboko zastanawiać. Po konsultacjach z innymi urzędnikami,
ożywionymi obecnością o tak dziwnej godzinie niecodziennych gości z
egzotycznego kraju, który początkowo trudno jest nawet zlokalizować na mapie
świata, wiza Grześka zostaje anulowana. Wszyscy dostajemy tymczasowe
pozwolenie na wjazd do Lesoto, niemniej jednak mamy polecenie zgłoszenia się
z samego rana do biura imigracyjnego w Maseru i uzyskania tam wizy pobytowej.
To wszystko, co możemy dziś zrobić.
Jest krótko po północy z poniedziałku na wtorek. Szybko decydujemy się na
ofertę dowiezienia nas do planowanego miejsca noclegu — Anglican Training
Centre. Po dłuższej chwili dzwonienia i negocjowania z zakręconym jak słoik
dozorcą wchodzimy i błyskawicznie rozbijamy namioty. Jedynie dla zasady
zażywamy krótkiej toalety wieczornej i zmordowani wsuwamy się do śpiworów.
Budzi nas ostre Słońce i upał. Po śniadaniu dzielimy role: Rysiek zostaje, by
pilnować naszych namiotów, a nasza piątka wyrusza do miasta w poszukiwaniu
Immigration Office. Gdy już docieramy do celu, pojawia się następna
przeszkoda. Osoba odpowiedzialna za przyznawanie wiz jest bowiem nieobecna.
Mrozi nas wysokość opłaty za wydanie wizy — 300 maloti — co stanowi kwotę
większą niż koszt wizy południowoafrykańskiej. Mała dygresja na temat
lesotańskiej waluty: "maloti" to liczba mnoga od "loti". Maloti jest sztywno
związane z randem, poza tym środki płatnicze potężnego sąsiada są powszechnie
akceptowane.
Wypełniamy wnioski wizowe i zostawiamy je Grześkowi, który ofiaruje się
załatwić resztę formalności, mając w dodatku nadzieję na załatwienie wiz bez
opłat na zasadzie hasła "Polska w Unii Europejskiej". My tymczasem idziemy
szukać kogoś, kto zechce zawieźć nas na południe kraju, do Malealea w górach
Thaba — Putsoa.
Słońce wisi prawie w zenicie, zalewając ulice bezlitosnym żarem. Już po
pierwszym dniu będziemy spieczeni, a skóra będzie schodzić z nas płatami, ale
to nie będzie koniec słonecznych tortur. Po długim błądzeniu udaje nam się
znaleźć bank, w którym dokonujemy wymiany następnej porcji dolarów. Trwa to
długo, formalności jest mnóstwo, potrzebne są dowody tożsamości, numer
paszportu, coś jeszcze… Koniec końców wychodzimy z portfelami wypchanymi
randami.
Spacerując po Maseru czuję się tak bezpiecznie jak w Lusace półtora roku
wcześniej; atmosfera jest zupełnie inna niż w Jo'burgu. Próbujemy nagabywać
przechodniów o dworzec autobusowy, który mamy zaznaczony na planie, ale nie
potrafimy zlokalizować go w terenie. Zakłopotani ludzie pokazują
najróżniejsze kierunki, śmiesznie przekrzywiają głowy, próbując na chybił
trafił zorientować plan według kierunków świata. Wygląda to tak, jakby w
ogóle nie znali swego miasta. W końcu, zrezygnowani, zaczepiamy dwóch młodych
policjantów, ubranych w grube wełniane swetry i w odblaskowy zielony
kubraczek. Celowo nie piszę o nim w liczbie mnogiej, gdyż jeden z
funkcjonariuszy ma na sobie kamizelkę, a drugi rękawy od tejże kamizelki. "W
ten sposób pewnie łatwiej im się znaleźć w tłumie", żartujemy. Mnóstwo ludzi
poubieranych jest tak, jak gdyby temperatura była grubo poniżej zera, podczas
gdy my ledwo żyjemy.
Policjanci zastanawiają się długo, spoglądają to na plan, to na siebie, to na
przechodniów, jakby od nich oczekiwali ratunku. Wymieniają ze sobą uwagi w
języku, którego nie rozumiemy ani w ząb. Jeden z nich, wyposażony w
krótkofalówkę, obgryza antenę. Obracając przewodnik do góry nogami pozwala
urządzeniu zwisać swobodnie. Powstrzymuję się, by nie parsknąć śmiechem, tak
komiczny wydaje mi się ten widok. Minuty mijają. Kiedy jesteśmy już
zdecydowani podziękować i szukać dalej na własną rękę, policjanci nagle robią
w tył zwrot i idą w nieznanym bliżej kierunku. Spoglądając po sobie ruszamy
za nimi. Idziemy w ich tempie, noga za nogą, niespiesznie. Pozdrawiają ich
wszyscy dookoła; oni uprzejmie i z powagą godną ich urzędu odwzajemniają
powitania.
Mijamy posterunek policji. "No, teraz nas zaaresztują", śmiejemy się. W końcu
jednak docieramy do placu targowego (trudno odróżnić targowisko od ulicy,
niemal całe Maseru to jeden wielki bazar, podobnie jak większość afrykańskich
miast). Tam nasi przewodnicy wdają się w dłuższą pogawędkę z mężczyznami
stojącymi obok jednego z kilku niebieskich busów. Rozmawiamy z nimi także my.
Koniec końców dochodzimy do porozumienia: zawiozą nas do Malealea za 40
randów od osoby. Jesteśmy mile zaskoczeni, spodziewaliśmy się wyższej ceny.
Szybko dobijamy targu i umawiamy się na spotkanie w Anglican Training Centre
za kilka godzin. Teraz szybko do biura imigracyjnego i spakować się!
Gdy już jesteśmy pewni, że mamy legalne wizy, a nasze bagaże czekają tylko na
umieszczenie ich w samochodzie, raz jeszcze wyruszamy do miasta. Wypadało by
coś zjeść, trzeba także zrobić jakieś zapasy na wieczór i jutrzejszy poranek.
Niezawodny "Shoprite" zaopatruje nas we wszystko, czego potrzebujemy, a
towarem pierwszej potrzeby jest w tej chwili woda, dużo wody.
Po drodze wchodzimy jeszcze do sklepu z obiecującym szyldem "Castle". Tak
właśnie nazywa się najbardziej znane południowoafrykańskie piwo. Skoro jednak
jesteśmy w Lesoto, dobrze byłoby spróbować jakiegoś lokalnego napitku. I
owszem — zimne "Maluti" smakuje równie dobrze i doskonale gasi pragnienie.
Przyjazny właściciel zaprasza nas na zaplecze, przedstawia swoją córkę i
wnuczkę, zabawia rozmową, wreszcie zostawia samych wśród skrzynek pełnych
piwa… Niezwykłe zaufanie, w Polsce chyba nie do pomyślenia w takiej
sytuacji. Niestety, nie zabawiamy tam długo, za chwilę wyjeżdżamy.
"Wrota Raju"
Około piętnastej pakujemy się do busa i wyruszamy na
południe. Przed nami półtorej godziny jazdy i około 80 kilometrów do
pokonania. Dopiero w pełnym blasku dnia widać piękno tego kraju. Na
przedmieściach stolicy zatrzymujemy się na chwilę; kierowcy umieszczają pod
samochodem zapasowe koło.
Ruszamy dalej. Po kilkudziesięciu minutach zjeżdżamy z asfaltu na
nieutwardzoną żwirową górską drogę. Mijamy małe osady, których życie toczy
się wzdłuż głównej ulicy z kilkoma sklepami. Osuwiska brązowej ziemi
odsłaniają, niczym wiercenia geologiczne, równiutko poukładane warstwy
skał.
Na wysokości 2001 metrów nad poziomem morza mijamy niepozorną tablicę z
napisem "Gates of Paradise Pass" — oto tytułowe "Wrota Raju". Chwilę później
jesteśmy już u celu, w Malealea Lodge. Przed bramą mijamy zagrodę dla
kilkunastu koni. Tubylcy pozdrawiają nas przyjaźnie.
Okazuje się, że kierowca miał nosa biorąc zapasowe koło — gdy wysiadamy,
przebita opona wypuszcza z siebie resztki powietrza. Po uregulowaniu
należności za przejazd zbieramy nasze bagaże i kierujemy się na wskazane
przez uprzejmego właściciela miejsce, w którym szybko stają nasze namioty. Po
krótkim odpoczynku i pseudokolacji (fasola z puszki i chleb, popijane wodą
mineralną) kupujemy piwo i zasiadamy niedaleko namiotów. Od czasu do czasu
kropi drobny deszcz, słychać odległą burzę, zachmurzone niebo rozświetlają
liczne błyskawice i wschodzący w pełni Księżyc. Dziś obejrzymy — o ile się
rozpogodzi — półcieniowe zaćmienie naszego naturalnego satelity.
Tymczasem wyruszamy na nocny spacer po okolicy. Przypadkowo trafiamy nawet na
miejscowe wysypisko śmieci i na budowę nowych domków dla gości Malealea
Lodge. Po powrocie prawie wszyscy kładą się spać. Na straży zostaje tylko
Qed. Po pewnym czasie z Lariamowego snu budzi mnie jego nawoływanie. Z
trudem, ale daję się namówić na wyjście z ciepłego śpiwora.
Na tarasie restauracji siedzi grupka ludzi z różnych stron świata: barman z
Lesoto (już po pracy), dziewczyna i dwóch chłopaków z różnych części RPA,
Niemiec, Anglik i my — dwaj Polacy. Rozmawiamy, czekając na zaćmienie i
rozpogodzenie, które jednak nie ma zamiaru nadejść. Około drugiej w nocy
rezygnujemy z czekania na cud.
Z poradnika młodego skauta, czyli jak nie spaść z konia w bezdenną otchłań
Kilka godzin później — pobudka. Dziś czeka nas emocjonująca
(jeszcze nie wiemy, jak bardzo) przygoda — pierwszy dzień konnej wyprawy w
interior. Przed namiotami leży już stos juków, do których wędrują
nasze śpiwory, jedzenie i odrobina czystych ubrań. Długie spodnie, mocne buty
to podstawa; jasny ręcznik osłaniający ramiona zakładam na głowę, do tego
czapka z daszkiem, by ręcznik nie uleciał w siną dal, plecak ze sprzętem foto
na plecy — jestem gotów na przyjęcie wyzwania.
Na koniu siedziałem raz w życiu, i to dobre dziesięć lat temu, przez około
kwadrans. Jak mówiło się w wieku szczenięcym, "to się nie liczy", mogę zatem
z czystym sumieniem powiedzieć, że wsiadam na to pożyteczne zwierzę po raz
pierwszy. Konie w Lesoto są stosunkowo niewielkie, krępej budowy, ale silne i
wytrzymałe. Jest to wynik krzyżowania między mniejszymi końmi jawajskimi a
ich większymi europejskimi krewniakami (tak przynajmniej twierdzi przewodnik
"Lonely Planet"; wielbiciele koni wyśmieją mnie zapewne w głos za tak
niefachowe określenie). Te, których dosiadaliśmy, nie należały do najbardziej
uległych, niemniej jednak zazwyczaj słuchały naszych — czasem rozpaczliwych -
poleceń, czego najlepszym dowodem jest fakt, iż piszę niniejszy tekst
własnymi rękoma.
Raźno wskakuję na konia i z wysokości jego grzbietu przypatruję się, jak
radzą sobie moi współtowarzysze. Całkiem nieźle: Fachowy już w siodle, Qed
także, jedynie Tom protestuje twierdząc, że jego koń jest dla niego zbyt
niski.
Po kilku minutach wyruszamy w drogę. Naszymi przewodnikami są dwaj
czarnoskórzy młodzieńcy z ludu Basoto, otwierający i zamykający szereg. Nasza
ekspedycja prezentuje się całkiem okazale: ośmioro ludzi na koniach plus
dwójka zwierząt specjalnie do transportu bagażu. Początkowo konie idą stępa
po szerokiej czerwonej drodze. Czasem tylko któryś z nich próbuje wysforować
się przed pozostałe albo obiera zupełnie inną drogę. Wtedy wychodzą na jaw
wzajemne animozje: krótkie kłapnięcia potężnymi szczękami albo ostrzegawcze
prychnięcia przywołują niecierpliwych do porządku. Jeśli to nie pomaga,
interweniują przewodnicy, zawsze z powodzeniem. Uczę się pociągać lejce tak,
by koń wykonywał moje zamierzenia. Z siodła wszystko wygląda inaczej,
ciekawiej. Odzywa się we mnie krew kawalerzysty. Pieszczotliwie głaszczę
konia po szyi i grzywie. "Eeech, życie jest piękne…", myślę, uśmiechając
się do oświetlonych Słońcem gór i swoich kolegów.
Po godzinie z kawałkiem i krótkiej przerwie na odpoczynek zbliżamy się do
krawędzi głębokiego urwiska. W dole błyszczy wstęga rzeki. "Pięknie" — myślę
po raz sto dwudziesty dziewiąty. Dopiero po chwili dociera do mnie, że
otwierający kawalkadę przewodnik i pierwszy koń z jukami zaczynają schodzić w
przepaść. Robi mi się trochę nieswojo, szczególnie że mój koń zaczyna coraz
częściej wykazywać oznaki zniecierpliwienia. Nieuchronnie zjeżdżam z
bezpiecznej, równej i szerokiej drogi. Daleko w dole zauważam grupę ludzi.
"Skoro im się udało, to my też damy radę. Raz kozie śmierć" — przebiega mi
przez myśl i ruszam za moimi kolegami. Cała odwaga opuszcza mnie, gdy
orientuję się, po jak wąskiej ścieżce przyjdzie mi zjeżdżać. Ścieżka to
zresztą chyba zbyt mocne słowo dla tego szlaku: kamień na kamieniu, w
szerszych miejscach osiągająca może metr, a najczęściej o wiele mniej. Konie
ślizgają się na ostrych kamieniach, wpadają na siebie. Dopiero teraz z całą
jasnością dochodzi do mnie, jak daleko jest do ziemi, jak strome jest zbocze,
jak niepewnie czuję się na końskim grzbiecie. Nie mam zbyt tęgiej miny -
zresztą nie tylko ja. Świadomość, że wszyscy mają pełno w gaciach trochę mnie
uspokaja. Początkowo próbuję kierować moim wierzchowcem tak, jak wydaje mi
się to odpowiednie, ale po pewnym czasie, gdy zwierzę kilka razy
niebezpiecznie przechyla się w bok i ślizga, a nawet skacze gwałtownie,
powodując u mnie żywsze bicie serca, dochodzę do wniosku, że koń tak samo jak
ja chce wyjść cało z tej przygody; zresztą dla niego — w przeciwieństwie do
mnie — ta trasa to zapewne nie pierwszyzna i że pozwolę mu samemu wybierać
sobie drogę. Oddycham głęboko i lekko popuszczam trzymane kurczowo lejce.
Niemal natychmiast odczuwam poprawę. Koń ślizga się co prawda, ale mam
wrażenie, że panuje nad swoimi ruchami o wiele lepiej, niż wtedy, gdy
nieporadnie usiłowałem mu pomagać.
Dalsza część tego odcinka drogi jest niezwykle emocjonująca. Całą uwagę
skupiam na śledzeniu, co robi mój koń i jak radzą sobie inni. Żałuję, że nie
mogę zrobić zdjęcia, ale z drugiej strony cieszę się, że aparat jest schowany
w miarę bezpiecznie. Gdybym miał go na wierzchu, zapewne bardziej drżałbym o
niego niż o siebie. Skoro przekonałem siebie samego, że ze zdjęć nici i minął
pierwszy lęk, odprężam się nieco i zaczynam z pewną przyjemnością rozglądać
po otoczeniu. Pokonaliśmy już większą część drogi ku rzece; zaczynam wierzyć,
że wyjdę cało z opresji.
W końcu docieramy do dna kanionu, tworzącego niewielką kotlinę. Z ulgą
zsiadam z konia i puszczam go wolno. Patrzymy po sobie z chłopakami; nasze
miny mówią nam wszystko, rozumiemy się bez słów. Fachowy sprawdza wskazania
GPS-u: w pół godziny pokonaliśmy różnicę 150 metrów — całkiem nieźle jak na
pierwszy raz. I w dodatku żyjemy!
Chowamy się w cieniu. "Piknik pod wiszącą skałą" — teraz możemy już żartować.
Powyżej nas pasą się owce i kozy; mali pasterze, którzy u nas chodzili by do
drugiej lub trzeciej klasy podstawówki bawią się po drugiej stronie rzeki,
przypatrując się nam z ciekawością. Fachowemu udaje się wyciągnąć od nich
figurkę świnki za rozwijaną dwumetrową miarkę budowlaną. Świnka jest częścią
całej glinianej menażerii, własnoręcznie wykonanej przez chłopców.
Ostatnie zdjęcia, głęboki wdech — i znowu w siodle. Ruszamy ostro w górę.
Niemal na samym początku następuje pierwsza naprawdę groźna sytuacja: koń
Tomka ponosi i niebezpiecznie przechyla się w bok, wprost na mnie. Nawet
gdybym zdążył zareagować, i tak nie miałbym dokąd uciec; wjeżdżamy bowiem po
olbrzymiej, mocno nachylonej, niemal gładkiej skalnej płycie, po której
końskie kopyta ślizgają się prawie jak po lodzie. Koń przyklęka, mój też
wygląda na spłoszonego, ale kończy się na szczęście tylko na strachu.
Jedziemy wśród soczyście zielonych pastwisk. Po pewnym czasie znowu zaczynamy
pokonywać stromiznę, ale od chwili gdy zmieniłem konia na bardziej
posłusznego i gdy jeden z przewodników nauczył mnie, jak kierować
zwierzęciem, czuję się o wiele pewniej. Docieramy do szerokiego traktu,
serpentyną schodzącą ku wiosce. Nasze konie mają jednak pewną irytującą
cechę: chociaż droga ma dobre pięć metrów szerokości, zwierzęta idą przy
zewnętrznej krawędzi. Wszelkie próby skłonienia ich, by szły bardziej
"normalnie", z góry skazane są na niepowodzenie — nasze wierzchowce same
wracają do szeregu, krocząc powoli na granicy stromego zbocza. Po drodze
machają do nas dzieci, pozdrawiają dorośli. Zatrzymujemy się przy sklepie,
kupując krem mający nas ochronić przed ostrym Słońcem. Jesteśmy przecież na
wysokości prawie dwóch kilometrów nad poziomem morza; niebezpieczna jest nie
tyle temperatura, co zwiększona dawka promieniowania ultrafioletowego. Nasza
skóra odzwyczaiła się już od Słońca i teraz reaguje niemal alergicznie:
zaczerwienieniem i bolesną, swędzącą wysypką. Najbardziej obawiam się o swoje
dłonie; na wszelki wypadek smaruję je grubą warstwą brązowej mazi, bardziej
niż krem przypominającej masło kakaowe. Wychylamy po jednym "Maluti" dla
kurażu, robimy zapasy wody i… znowu na koń, panowie!
Szeroka bita droga niepostrzeżenie zmienia się w coraz węższą i mniej równą,
aż w końcu wchodzimy na stromą kamienistą ścieżkę, bardzo podobną do tych,
jakimi schodziliśmy wcześniej. Niemniej jednak jazda w górę wygląda mniej
groźnie niż zjeżdżanie ze stromego stoku. W końcu mogę delektować się
widokami przecudnej urody, których nie podejmuję się opisać słowami; ich
bladym odzwierciedleniem mają być zdjęcia, które mam odwagę robić z grzbietu
mojego wierzchowca: małe wioski zagubione w ogromie gór, zerodowane szczyty o
najdziwniejszych kształtach, surowe, ułożone warstwowo brązowe skały i zieleń
łąk z pasącymi się na nich kozami, gra świateł i cieni w załamaniach terenu,
a nad tym spokojnym światem błękitne niebo z białymi niczym na kiczowatych
pocztówkach, puszystymi barankami.
Po długiej i spokojnej wędrówce stajemy na przełęczy. GPS pokazuje 2380
metrów. Nieźle — w ciągu kilku godzin pokonaliśmy dwie doliny rzeczne i
niemal kilometrową różnicę poziomów. Krótki odpoczynek, na gorąco robimy
notatki — jesteśmy ledwie kilkanaście minut od celu.
I wreszcie jest — kilka okrągłych tradycyjnych chat zbudowanych z gliny,
zwanych rondawelami. W jednej z nich spędzimy noc. Ale teraz, korzystając z
ostatnich chwil światła rzucanego przez nisko wiszącą Gwiazdę Dzienną idziemy
przez łąki do nieodległego wodospadu na rzece Ribaneng. Po drodze podziwiam
fantastyczne zwietrzeliny, pięknie wrośnięte w kamienie minerały… Mam
wrażenie, że geolog znalazłby tu prawdziwy raj. Wspaniałe widoki wierzchołków
oświetlonych zachodzącym Słońcem budzą we mnie zadumę nad spokojnym życiem, z
dala od niepotrzebnych trosk naszego, tzw. cywilizowanego, świata
zachodniego. Teraz rozumiem, dlaczego ludzie w wielu rejonach naszej planety
całe życie spędzają nie dalej niż kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt
kilometrów od miejsca, w którym przyszli na świat. Czego więcej można żądać
od życia, gdy mieszka się w miejscu napawającym takim spokojem…?
Daję się wciągnąć w ten rytm. Niespiesznie wracam do chaty, zatrzymując się
często po to tylko, by podziwiać. Widok bezimiennej góry, za którą zachodzi
Słońce, staje się dla mnie symbolem.
Siedząc przed glinianą chatą rozmawiamy i przypatrujemy się ciemniejącemu
niebu, na które powoli wspina się Księżyc. Na chwilę schodzę do młodej
kobiety przygotowującej wieczorny posiłek. Maleńkie dzieci przypatrują mi się
z wielkim zaciekawieniem, ale ich oczy zamykają się ze zmęczenia. Krowy same
wchodzą do przemyślnie skonstruowanej zagrody. Echo jeszcze długo niesie
uspokajającą melodię graną przez ich dzwonki. Czas na odpoczynek…
Kładziemy się na materacach rozłożonych przez nas wprost na klepisku, po
którym chwilę wcześniej chodziły jeszcze kury. Zasuwam zamek śpiwora i po
chwili Morfeusz zabiera mnie do swojego królestwa.
Budzimy się wcześnie rano. Szybko zwijamy śpiwory i wybieramy się ku rzece,
by umyć się w orzeźwiająco zimnej i krystalicznie czystej wodzie. Po powrocie
pakujemy nasz skromny dobytek do juków, by po wymianie pożegnań z gościnnymi
mieszkańcami wsiąść na koński grzbiet i ruszyć w drogę powrotną do
Malealea.
Przekonujemy naszych przewodników, że nie chcemy wracać tą samą trasą;
zgadzają się. Konie wiedzą chyba, że idą do domu, bo im dłużej trwa wędrówka
i im bliżej są domu, z tym większymi oporami pozwalają niedoświadczonym
jeźdźcom panować nad sobą. Pozwalają sobie czasem nawet na krótki galop,
który dla Tomka omal nie kończy się katastrofą. Jego koń ponosi, z rozpiętego
w pędzie plecaka wypadają obiektywy i drobny sprzęt. W pogoń rusza jeden z
przewodników i ujarzmia niepokorne zwierzę.
I znowu mijamy sklep, wioski mniejsze i większe, przypatrujemy się budowie
dwóch mostów… Słońce jest trudne do zniesienia, poparzona skóra swędzi i
sprawia ból. Owijam dłonie koszulką Fachowego, jakkolwiek na niewiele to
pomaga. Konie zatrzymują się przy niemal każdym strumyczku i chciwie chłepcą
choć odrobinę wody.
Ponownie przekraczamy rzekę Makhaleng, schodząc ku niej wąską, krętą,
kamienistą serpentyną. Mój koń potyka się często, postanawiam mu ulżyć i idę
pieszo, prowadząc go za lejce. Posłusznie czeka, gdy robię zdjęcia lub gdy
czekam na Ryśka, którego podróż najwyraźniej męczy. Docieramy do rzeki mocno
spóźnieni w stosunku do naszych kolegów. Tam napotykamy niecodzienny widok:
Qed stoi niedaleko brzegu po kolana w wodzie. Jego koń postanowił napić się
wody tak sprytnie, że niefortunny jeździec w jednej chwili znalazł się w
rzece tak, jak siedział: w ubraniu i butach. Qed nie wygląda jednak na
rozzłoszczonego, śmieje się nawet. Wdajemy się w rozmowę z trzema chłopcami
siedzącymi na brzegu rzeki, później dołączamy do naszych towarzyszy, którzy
kilkaset metrów dalej chronią się w cieniu skały. Odpoczynek trwa prawie
godzinę, po nim zaczyna się ostatni akord naszej dwudniowej wyprawy. Ponownie
pokonujemy strome zbocze, które wczoraj przyprawiało mnie o drżenie serca,
ale tym razem posuwamy się w górę — i idzie nam to całkiem zgrabnie, chociaż
konie są już wyraźnie zmęczone.
Ostatnia godzina to szeroki, piaszczysty trakt. Zeskakuję z mojego
wierzchowca i prowadzę go za lejce. Ostatnie podejście pod niewielką górkę -
jesteśmy w Malealea.
Po zakupach, kąpieli i kolacji przysłuchujemy się występom wokalnym grupy
miejscowych dzieci. Po przedstawieniu zakończonym odśpiewaniem i odegraniem
na skleconych dosłownie z byle czego — puszek po farbie, stalowych beczek,
kawałków starych opon — instrumentach lesotańskiego hymnu państwowego
wrzucamy kilka maloti do podstawionego koszyka. Później, długo w nocy siedzę
z Qedem i delektujemy się ostatnimi chwilami w Malealea… oraz miejscowym
piwem. Naszą uwagę przykuwa jasny Księżyc, będący dwa dni po pełni.
Przypomina nam — może przez swoją orientację na niebie, inną niż w Polsce -
słynną kryształową czaszkę ludzką znalezioną w Andach.
"Super 16", czyli droga przez mękę
Budzimy się, gdy Słońce zamienia wnętrze namiotu w piec. Po
śniadaniu i pakowaniu mamy jeszcze wolną chwilę, by usiąść w cieniu i wpisać
do dziennika kilka uwag i spostrzeżeń. W południe czekamy już przy bramie na
busa, który ma zawieźć nas do Maseru. Ten, który stoi, jest zapchany po
brzegi — nie ma szans, byśmy zmieścili się w nim wszyscy.
Skwar jest nie do wytrzymania, szukamy cienia, co nie jest łatwe zważywszy na
fakt, że paląca gwiazda wisi niemal dokładnie nad naszymi głowami. Bus
odjeżdża, zrezygnowani odchodzimy, gdy nagle jeden z przypatrujących się nam
mieszkańców zaczyna coś wykrzykiwać. Patrzę na niego, nie rozumiejąc. Mam
nieskomplikowane myśli — o cieniu i chłodnej wodzie, bo ta, której resztki
właśnie wysączam, ma temperaturę ciepłej zupy i z trudem daje się przełknąć;
jedyną jej dodatnią cechą jest fakt, że nadal jest mokra i przynosi chwilową
ulgę.
Człowiek nie przestaje krzyczeć, próbując zwrócić na siebie moją i Grześka
uwagę. Przymrużając oczy patrzę tam, gdzie wydaje mi się, że pokazuje jego
wyciągnięta ręka. Ożywiam się — w oddali widać kłąb kurzu i… tak, to
samochód jadący w naszą stronę! Jesteśmy uratowani…
Chłopcy, którzy zdążyli dotrzeć pod dający złudne poczucie osłony przed
bezlitosną spiekotą blaszany dach sklepu, ociężale zarzucają na plecy swe
brzemię i idą ku nam. Po chwili jedziemy już do Maseru. Okna otwarte na
oścież wpuszczają do wnętrza ożywcze powiewy.
Mam wrażenie, że podróż w tę stronę trwa krócej. Już jesteśmy przed budynkami
Anglican Training Centre; rozliczam się z kierowcą, podczas gdy moi
współtowarzysze wypakowują plecaki. Po krótkim odpoczynku dzielimy role:
czterech wyrusza do centrum w poszukiwaniu transportu do Durbanu i po zakupy,
ja i Qed zostajemy do pilnowania naszego dobytku.
Fachowy i Tom wracają nadspodziewanie szybko, przynosząc pocieszające wieści:
o dwudziestej wyjeżdżamy do Durbanu za świetną cenę — 120 randów "od łebka".
Uspokojeni takim obrotem sprawy, zluzowani przez chłopaków, teraz my po raz
ostatni idziemy do miasta, by coś zjeść, zrobić małe zapasy na nocną drogę, a
przede wszystkim — by poszukać miejsca, w którym można skorzystać z
Internetu. Karta pamięci w moim aparacie jest zapchana w połowie; jeśli chcę
korzystać z aparatu podczas dalszego pobytu, muszę ją szybko wyczyścić.
W "Shoprite" kupujemy kurczaka z frytkami i udajemy się do "naszego"
znajomego sklepikarza. W restauracji, która jest nią tylko z nazwy,
przylegającej bezpośrednio do sklepu stajemy w kolejce po zimne piwo. Lokal
jest wypełniony ludźmi, w Polsce powiedzielibyśmy na niego "mordownia". Nie
widać jednak, pomimo dużej ilości pustych butelek, którymi zastawione są
stoły, by ktokolwiek był pijany. Nikt nas nie zaczepia, wprost przeciwnie:
czujemy się jak u siebie. Klimat panujący we wnętrzu przypomina znany mi
doskonale bar "Pod Dzwonkiem" we Fromborku, w którym pani Halina nalewa
najlepsze piwo w tej części Galaktyki. Różnice między "Dzwonkiem" a
wyszynkiem, w którym obecnie gościmy są jednak co najmniej dwie, zauważalne
na pierwszy rzut oka. Po pierwsze, gośćmi fromborskiej piwiarni są biali
amatorzy złocistego trunku. Po drugie, w "Pod Dzwonkiem" nie sprzedaje się
mięsa. W ledwo dyszących chłodniach leży ogromna ćwierćtusza wieprzowego
mięsa. Obserwujemy ją przez szybę niczym muzealną atrakcję. Starszy człowiek
podający piwo klientom przeciska się obok znacznie od siebie młodszego,
rosłego mężczyzny, obsługującego mechaniczną piłę do mięsa. Zgrzyt stali po
kości przeplata się z gwarem panującym w knajpie i zmusza nas do podniesienia
głosu, a nawet pokazywania na palcach, co i ile chcielibyśmy dostać. Razem z
piwem wydaje nam wymięte, zatłuszczone kartoniki — dowody uiszczenia kaucji
za butelki.
Nareszcie możemy stanąć w cichym zakątku sklepu i łakomie dobrać się do
drobiowych zwłok i niedosmażonych frytek. Zimne "Castle" pierwszorzędnie gasi
pragnienie. Zabawiamy przy nim dłuższą chwilę, stając się nieukrywanym
obiektem ciekawości miejscowych. Po skończonym posiłku żegnamy się z szefem
interesu i wprost z chłodnego wnętrza wychodzimy na nasłonecznioną patelnię.
Towarzyszy nam poznany chwilę wcześniej policjant w cywilu. Po kilkunastu
minutach żegnamy się z nim i wchodzimy do budynku, na którego ścianie
zauważyliśmy tablicę "Internet Access".
Pod ścianami stoi kilka komputerów podpiętych do sieci, na półkach zestawy
gotowe do sprzedania. Port USB? Uprzejma młoda kierowniczka wpuszcza nas do
niewielkiego biura, w którym laserowa drukarka i skaner zgodnie sąsiadują z
pokaźnymi zapasami środków czyszczących… Niestety, napotykam na problemy
sprzętowe; nie mogę zainstalować aparatu. Qed korzysta z zasobów sieci, która
działa zaskakująco szybko. Po około pół godzinie płacimy za baterie,
dziękujemy uczynnej dziewczynie i wychodzimy.
Jest już późno, Słońce niedługo zajdzie, czas wracać do naszych kolegów. Po
drodze odwiedzamy jeszcze skwer z pomnikiem i tablicami, na których wyryte są
nazwiska tych, którzy zginęli podczas I wojny światowej. Pośród brzmiących z
angielska imion i nazwisk są i takie, które ewidentnie wskazują na tubylcze
pochodzenie żołnierzy. Wiązanki lekko przywiędłych kwiatów leżące na cokole
skrywają wstęgi z napisami świadczącymi o ofiarodawcach: ambasady Wielkiej
Brytanii, Australii i innych państw brytyjskiej Wspólnoty Narodów, konsulat
Chin…
Chwilę błądzimy. Próbują nam pomóc żołnierze pilnujący okolonej drutami
kolczastymi agendy Organizacji Narodów Zjednoczonych, pytamy dzieci, w końcu
kobiety idącej ulicą… Woła swoją nastoletnią wnuczkę, która w milczeniu
wskazuje nam drogę. Jest za kwadrans dwudziesta, bus już stoi na dziedzińcu
Anglican Training Centre.
W środku trwa ożywiona dyskusja między chłopakami a dwoma czarnoskórymi
mężczyznami. "Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze" — mówi
stara maksyma, która sprawdza się tu i teraz. Okazuje się, że kierowca żąda
wyższej zapłaty za kurs. Jesteśmy w sytuacji podbramkowej, nasze ostatnie
słowo to 160 randów. Umowa stoi. Pakujemy się do samochodu.
Jednak to nie koniec naszych kłopotów, właściwie dopiero się zaczynają.
Najpierw jedziemy do centrum miasta, gdzie do naszego pojazdu zostaje
dołączona przyczepa podobna do tych, jakimi polscy rolnicy wożą zwierzęta na
targ. W przyczepie lądują nasze plecaki i namioty; robimy miejsce dla innych
pasażerów. Coś się jednak nie zgadza: samochód (niemal wszystkie busy,
nieważne jakiej są marki, mają w różnych miejscach umieszczony tajemniczy
napis "Super 16" — stąd nazwa tego rozdziału mojej opowieści) jest
przewidziany na 11 pasażerów oraz kierowcę, jest nas sześciu, tymczasem
miejsca zajmują kolejni chętni. Grzesiek głośno protestuje, ale kierowca i
jego szef są niewzruszeni. W Toyocie "Super 16" zasiada zatem piętnaście
osób. Nie ma co ukrywać — jest ciasno. Wątpliwym pocieszeniem ma być
świadomość, że podróż potrwa "jedyne" siedem godzin. Ale kto powiedział, że
przez cały czas wszystko ma iść jak z płatka…? W dodatku okazuje się, że
wyprawa ośmiorga czarnych podróżnych ma aspekt wyłącznie gospodarczy: u swego
wielkiego sąsiada mają zamiar zrobić zakupy towarów poszukiwanych w Lesoto,
by sprzedać je w Maseru z trzykrotnym przebiciem. O handlowej zaradności
sześciu kobiet i dwóch młodych mężczyzn świadczy fakt, że niemal wszyscy
posiadają telefony komórkowe, co w krajach afrykańskich jest oznaką względnej
zamożności.
Granicę przebywamy w dosyć dziwny sposób. Najpierw kierowca poleca wszystkim
wypełnić listę pasażerów, po czym przed samym przejściem granicznym wysiadamy
z samochodu, podchodząc pieszo do odprawy, podczas gdy kierowca — praktycznie
bez kontroli — przejeżdża przez przejście. Pięć minut później jesteśmy na
terytorium RPA.
Jedziemy dosyć szybko, podróż jest męcząca, szczególnie gdy próbujemy zasnąć.
Niewygodne siedzenia, ciasnota, zaduch, zmęczenie spowodowane emocjami
ostatnich dni i faktem, że niemal od chwili opuszczenia Polski wciąż jesteśmy
w podróży — wszystko to złoży się na konflikt, jaki za kilka godzin wybuchnie
między nami a przedsiębiorczymi Lesotańczykami. Teraz jednak jeszcze o tym
nie wiemy; usiłujemy przespać jak największą część drogi do Durbanu.
Kilkakrotnie zatrzymujemy się na stacjach benzynowych, co pozwala chociaż na
moment rozprostować kości. Około szóstej rano jesteśmy w Pietermaritzburgu,
mniej więcej 80 kilometrów od celu. Najpierw odwozimy jedną z pasażerek na
obrzeża miasta, do dużej posiadłości o bliżej nieokreślonym przeznaczeniu, po
czym wracamy bliżej centrum. Sądzimy, że czarnoskóre dziewczyny żartują
mówiąc nam "Do zobaczenia za dwie godziny", po czym znikają gdzieś w dżungli
sklepów, które — pomimo wczesnej pory — działają już pełną parą. W
prowadzonym przez Hindusów magazynie (w Polsce nazwalibyśmy go hurtownią)
wystawiane są stosy plastikowych wiader i krzeseł ogrodowych oraz mnóstwo
innych towarów; za naszymi plecami jacyś ludzie wieszają różnobarwne,
wzorzyste dywany. Obok naszego samochodu co chwilę przejeżdżają wózki
wyładowane najróżniejszymi dobrami.
Czekamy pół godziny, godzinę, półtorej… Staję się głodny, wyciągam zatem i
otwieram puszkę z warzywami w sosie curry, której zawartość pochłaniam na
zimno, z chlebem i wodą. Nasi czarni pasażerowie co jakiś czas pojawiają się,
pojedynczo lub parami, taszcząc ze sobą to kilka wiader pasty do podłóg, to
dwie pary butów, to komplet porcelanowych naczyń albo wełniane koce. Pojawia
się nawet olej do smażenia… Wszystko jest pieczołowicie układane w
przyczepie.
Krótko po ósmej cała grupa jest w komplecie. Wsiadamy do samochodu, kierując
się w stronę centrum. Na ulicach wrze wielkomiejskie życie, przed sklepami
kolejki. Zajeżdżamy na podwórko jednego z dużych magazynów. Tam czarni
podróżni znikają ponownie. Jesteśmy coraz bardziej źli na nich i na kierowcę.
Mija trzynasta godzina naszej odysei — z zapowiadanych siedmiu…
Skłaniamy kierowcę, by zawiózł nas do banku. Krążymy po zatłoczonych ulicach,
by zatrzymać się po dłuższym błądzeniu. Niestety, nie wybiła jeszcze
dziewiąta i banki są zamknięte. Grzesiek i Fachowy ustawiają się w długiej
kolejce, nie udaje im się jednak wymienić waluty. Z innego parkingu musimy
odjechać na polecenie ochrony sklepu. Podczas oczekiwania na zapalenie się
zielonego światła na skrzyżowaniu kupuję gazetę od ulicznego sprzedawcy.
Wybity tłustymi literami tytuł na pierwszej stronie mówi o ulicznych
zamieszkach w Lagos, związanych z wyborami Miss Świata, które wybuchły po
ogłoszeniu w lokalnej gazecie pewnego artykułu, obraźliwego dla muzułmanów.
Ponad 100 osób ginie jednego dnia. "Świat oszalał" — komentujemy ze
smutkiem.
Nasi handlarze wciąż robią zakupy. Przedmiotem szczególnego pożądania są buty
- nawet Qed dostał na ulicy Maseru propozycję sprzedania swoich masywnych,
skórzanych buciorów, z której rzecz jasna nie skorzystał.
Lesotańczycy w końcu wracają. Jedziemy dalej z przeświadczeniem, że kolejnym
- i ostatnim — przystankiem będzie Durban. Jednak po kilku zaledwie minutach
zatrzymujemy się raz jeszcze przy hurtowni butów. Milcząc wypuszczamy
czarnoskórych pasażerów. Gdy znikają, otwieramy krótką naradę wojenną.
Stawiamy kierowcy ultimatum — albo natychmiast wiezie nas do Durbanu, albo
dostanie tylko część umówionych pieniędzy. Dajemy mu pięć minut na dogadanie
się ze swoimi ziomkami.
Po chwili wraca, a za nim powoli snują się inni. Wsiadamy i ruszamy. Chyba
wygraliśmy tę część, ale z tyłu słychać lament i narzekania. Tego już za
wiele, wszystkim po kolei puszczają nerwy. Jest trochę krzyku, kilka
soczystych przekleństw — i zapada spokój.
W ciszy dojeżdżamy do Durbanu. Podajemy kierowcy i młodemu chłopakowi, który
usiadł z przodu adres hotelu "Hilton", w którym mieści się przedstawicielstwo
"Hertza", gdzie zarezerwowaliśmy samochód. Około dziesiątej, po piętnastu
prawie godzinach podróży przez mękę, wjeżdżamy naszym niezbyt eleganckim
wehikułem na ulicę przed hotelem. Fachowy wysiada i szybkim krokiem zmierza
do wejścia. Czekamy w samochodzie, ale tu, gdzie się zatrzymaliśmy, stoją
znaki zakazu — musimy odjechać. Wysiadam, żeby Fachowy nie czuł się
zdezorientowany naszą nieobecnością, a samochód z moimi kolegami odjeżdża, by
poszukać innego miejsca do parkowania.
Maciek wychodzi po chwili z wiadomością, że "Hertz" jest zamknięty do
południa. Czekamy na chłopaków. Kilka minut później Toyota wtacza się
nieśmiało na podjazd przed hotelem. Zdziwiony portier obserwuje wysypującą
się z niego gromadę pstrokato ubranych, nieogolonych mężczyzn, którzy
bezceremonialnie zaczynają wyładowywać góry bagażu z przyczepy i wnętrza
auta, sprawiającego wrażenie, jakby trwała w nim nieustająca impreza.
Gdy przychodzi do płacenia, rozpala się między nami gorąca dyskusja. Dzielimy
się na dwa obozy, z których jeden chce zgody i wydania kierowcy umówionej
sumy, drugi zaś twierdzi, że dla zasady powinniśmy zapłacić chociaż
symbolicznie mniej. Wygrywają — dosyć niespodziewanie — przedstawiciele obozu
ugodowego.
Samochód odjeżdża, zostajemy sami. Plecaki duże i małe, namioty, foliowe
torby z jedzeniem — cała sterta naszego dobra leży dosyć bezładnie przytulona
do potężnej betonowej kolumny. Portier w marynarce obwieszonej niemal w
całości przypinanymi znaczkami różnej treści jest wyraźnie zaaferowany naszą
obecnością i ofiaruje swoją pomoc. Ruchem ręki odprawia chłopaka, który
podchodzi z zamysłem wniesienia naszego dobytku do środka hotelu.
Rysiek, Fachowy i ja idziemy na piętro i zasiadamy w palarni, czujnie
obserwując szklane drzwi agencji "Hertz". Kilka minut przed jedenastą pojawia
się obsługa i zaczynamy rozmowy. Na wstępie okazuje się, że zawinił pracownik
polskiego przedstawicielstwa, który zamiast w Durbanie zarezerwował nam auto
w Johannesburgu. Zżymamy się na niego, ale koniec końców wybieramy inny,
większy samochód: Nissana Almerę. Dłuższa dyskusja o formie płatności — bank
odmawia uznania karty Ryśka, chociaż ten zarzeka się, że wszystko jest w
porządku — kończy się jednak sukcesem. Zgadzamy się na dodatkowe warunki,
Rysiek podpisuje papiery — i już zjeżdżamy windą na podziemny parking.
Jako kierowca sprawdzam stan samochodu. Zaglądam do bagażnika — brak koła
zapasowego! Pracownik "Hertza" jest wyraźnie zaskoczony, szybko przekłada
koło z innej Almery stojącej tuż obok. Wsiadamy i… jazda!
"Kiedyś musi być ten pierwszy raz". Zasada ta odnosi się także do ruchu
lewostronnego, w którym jako kierowca zaraz zadebiutuję. Teraz "uczę się"
nowego samochodu, przyzwyczajam do kierownicy z prawej strony, do zmiany
biegów lewą ręką…
Wyjeżdżamy z parkingu wprost na podjazd przed hotelem. Po kilku nieudanych
próbach zapakowania wszystkiego i wszystkich rezygnujemy i zaczynamy działać
bardziej metodycznie. Trzech z nas wsiada do auta, pozostali idą piechotą
kilkaset metrów dalej, gdzie znajduję miejsce do zatrzymania się.
Gorączkowe przekładanie, wkładanie i ponowne wyjmowanie bagażu wydaje się nie
mieć końca. Oczywiste jest, że będziemy musieli podzielić się na dwie grupy.
Ostatecznie ustalamy, że pojedzie ze mną Rysiek i Qed, a reszta chłopaków
"jakoś sobie poradzi" z dojazdem do Sodwana Bay, dokąd zamierzamy dotrzeć.
Qed i Grzesiek mają telefony, na pewno się skontaktujemy. "Powodzenia" -
słychać z obu stron.
Ruszamy. Początkowo czuję się dosyć niewyraźnie za kierownicą, ale po
wyjechaniu z ruchliwego miasta na szeroką autostradę odzyskuję pewność siebie
i szybko odnajduję w nowej roli. Po kilkunastu minutach po raz pierwszy
dostrzegamy stalowe wody oceanu i spienione fale. Do zatoki Sodwana około 350
kilometrów. Jedziemy dosyć szybko, samochód świetnie się prowadzi. Za
miejscowością Stanger dochodzimy do wniosku, że chyba zbłądziliśmy i
zawracamy. Szybko odnajdujemy właściwą drogę. Przez cały czas trwa wymiana
SMS-ów z Grześkiem.
Do bramy parku narodowego Sodwana Bay docieramy wieczorem. Szybko
wypakowujemy namioty i plecaki. Nie chcę zwlekać i ruszam z Qedem po
chłopaków. Przebywamy ledwie kilkaset metrów, gdy przychodzi wiadomość, że
znaleźli nocleg i żebym przyjechał po nich jutro. Wracamy zatem i w drobno
siąpiącym deszczu rozstawiamy nasz namiot.
Mimo tego Qed i ja postanawiamy trochę pozwiedzać i — być może — dotrzeć nad
ocean. Nie przeszkadza nam fakt, że nie mamy latarki i nie znamy topografii
terenu. "Do odważnych świat należy", nieprawdaż? Błądzimy po piaszczystych
drogach, wciąż słysząc szum oceanu i wiatru. Po półgodzinie uznajemy się
jednak za pokonanych i wracamy. Do rana muszę dobrze wypocząć.
Zaklinacze deszczu
Wstaję niemal równo ze Słońcem. Dwa kwadranse później jadę
już samochodem na południe, do Richards Bay. Przy wyjeździe rozmawiam chwilę
ze strażnikiem, od którego odbieram swoją ładowarkę i akumulatorki do
aparatu. Pogoda jest nieciekawa: pochmurno i chłodno; podmuchy silnego wiatru
zmuszają do wytężenia uwagi. Strażnik twierdzi, że taka pogoda w tych
stronach jest nienormalna o tej porze roku. "Powinno być słonecznie i gorąco"
- mówi. Wspaniale… Po drodze zabieram "na stopa" trzy kobiety jadące na
pogrzeb do sąsiedniego miasta. One też psioczą na nieprzyjemną aurę.
Na rogatkach Richards Bay łapie mnie rzęsista ulewa. Wycieraczki nie nadążają
ze zbieraniem wody z przedniej szyby. Świat w strugach deszczu staje się
wyprany z barw, jakby woda lejąca się z nieba bezpowrotnie zmyła kolory z
rzeczywistości. Jadąc z prawdziwie żółwią prędkością długo szukam hotelu
"Formula 1", w którym mam znaleźć chłopaków.
W końcu udaje mi się. Pukam do drzwi. "Kto tam?" — pyta po polsku zaspany
głos, rozczochrana głowa Tomka pojawia się w szparze. Nie do wiary, jeszcze
śpią! Pokój wygląda niczym przedział kolejowy. Chłopaki zbierają się
błyskawicznie — możemy jechać.
Po drodze zatrzymujemy się na śniadanie w sklepie prowadzonym przez osiadłego
w RPA Greka. Kiełbaska z rusztu, frytki i "Coca-Cola" uciszają żołądek
upominający się o swoje prawa.
Po przyjeździe do Sodwana Bay i rozpakowaniu ruszamy nad ocean. Samochód ma
niejakie trudności, szczególnie podczas pokonywania progów zwalniających, ale
szczęśliwie docieramy do plaży. Ludzi jest niewielu, a ci, których widać,
ubrani są jak jesienią w Polsce. Nic jednak nie jest w stanie odstraszyć
Fachowego od kąpieli. Siedzę z Qedem na brzegu, obrócony plecami do wiatru
niosącego ze sobą drobniutki piasek, wciskający się dosłownie wszędzie, nawet
pod plastikową zakrętkę butelki, o zębach nie wspominając. Słońce świeci
niezwykle anemicznie, jednak jego rzadkie mocniejsze przebłyski dają cień
nadziei na poprawę — oby za naszej bytności w Sodwana…
Zimno i wiatr wyganiają nas w końcu z powrotem na kemping. Tam robimy
kolację, a po niej postanawiamy pojechać po piwo. Jego zdobycie nie jest
jednak tak proste jak w Polsce — trzeba jechać kilkanaście kilometrów, do
najbliższej większej miejscowości, w której cudem przekonujemy sprzedawcę w
zamkniętym już sklepie do wydania nam kilku butelek "Castle".
Zaopatrzeni w jęczmienno-kukurydziano-chmielowy trunek wracamy do Sodwana i
rozsiadamy się nad oceanem. Jest już zupełnie ciemno, jesteśmy sami na plaży.
Świst wiatru, szum oceanu i wspaniale rozgwieżdżony południowy nieboskłon ze
srebrzystymi plamami Obłoków Magellana tworzą niepowtarzalną oprawę do
niespiesznej konsumpcji. Imprezę kontynuujemy na kempingu. Zasypiamy z
nadzieją, że bezchmurne niebo utrzyma się do jutra, a wiatr ucichnie.
Nazajutrz, od razu po śniadaniu, pakujemy się w szóstkę do Nissana i jedziemy
na plażę. Pogoda wysłuchała naszych zaklęć — wiatr nieco osłabł, a po
błękitnym niebie wędrują tylko nieliczne białe kłaczki. Niestety — szybko
rozwijają się w spore cumulusy, na szczęście Słońce rzadko chowa się
za nimi. Rysiek, Tom i Grzesiek zamierzają nurkować przy rafie koralowej. Z
tej trójki tylko Rysiek ma podwodne doświadczenie, chłopaki muszą przejść
krótki kurs.
Qed, Fachowy i ja decydujemy się na kąpiel. Fale sprawiają nam wiele uciechy,
dajemy się im poniewierać i miotać — zresztą ocean nie pozwala sobie na
zbytnią poufałość. Gdy większa fala uderza, człowiek całkowicie traci
orientację — pojęcie kierunku (góra, dół, prawo, lewo) traci sens, nie
wiadomo, czy pod nogami jest dwadzieścia centymetrów wody czy dwa metry,
prawdę mówiąc trudno pamiętać, gdzie się ma nogi i ręce — i nagle jest się
kilka metrów bliżej brzegu, plując słoną wodą, której smak długo zostaje w
ustach.
Mądrzy ludzie mówią, że morskie powietrze wzmaga apetyt. Coś w tym chyba
jest, bo niemal bez przerwy czuję (nie tylko ja, jak okazuje się w rozmowach)
lekkie ssanie w żołądku. Gdy staje się nieznośne, po prostu trzeba wrzucić
coś na ząb. Tak też robimy — wsiadamy do samochodu i jedziemy do Mbanawanza -
pobliskiego miasta — na obiad. Nauczeni doświadczeniem poprzedniego wieczoru
przezornie zaopatrujemy się w piwo.
Gdy wracamy na plażę, Słońce wisi już znacznie niżej nad horyzontem niż
wtedy, gdy wybieraliśmy się do Mbanawanza. Szybko chowa się za wydmy;
powietrze robi się znacznie chłodniejsze. Przypływ zmusza nas do częstych i
nagłych ucieczek przed falami.
Chłód wygania nas w końcu do namiotów. Po kolacji decydujemy się na ostatnią
wizytę na plaży. Jutro są moje urodziny, ale z uwagi na to, że z samego rana
wyjeżdżamy, rozdzielając się na dwie grupy — Rysiek i Grzesiek jadą do Suazi,
my wzdłuż wybrzeża na południe — postanawiam świętować dzisiaj.
Pożegnalno-urodzinowy wieczór umilają nam barwne opowieści Ryśka o przygodach
przeżytych podczas licznych podróży po świecie: Antarktydzie, Afryce,
Azji…
2,2 %, czyli długi dzień za kółkiem
Ten dzień będzie długi i monotonny, może dlatego, że
spędzony niemal w całości w samochodzie. Rano wyjeżdżamy w czwórkę z Sodwana,
obarczając Fachowego i Qeda zadaniem zwinięcia obozu. Do Mbanawanza i kawałek
dalej droga jest "przyjazna dla użytkownika", bitumiczna, z nielicznymi
dziurami, jednak chwilę później asfalt ustępuje miejsca czerwonemu
kamienistemu laterytowi. Zwalniamy, żeby nie uszkodzić samochodu, gdyż spod
podwozia co chwilę dobiegają mniej lub bardziej głośne łupnięcia albo
wywołujące ciarki odgłosy szorowania rurą wydechową po ziemi. Pokonanie 40
kilometrów zajmuje nam dobrze ponad godzinę. Za Jozini droga jest znacznie
lepsza. Objeżdżamy wielkie sztuczne jezioro na rzece Pongola, zamknięte od
południa betonową zaporą; szosa meandruje niczym górska rzeka. Surową
industrialną urodę zapory idealnie równoważy dzikie wysypisko złomu — nikomu
niepotrzebnych śmieci ery przemysłowej. Strome podjazdy i ostre spadki nie
pozwalają mi nudzić się za kierownicą. Dobrze obciążony samochód świetnie
trzyma się odpowiednio wyprofilowanej drogi, z łatwością pokonując ciasne
zakręty.
W końcu dojeżdżamy do Golele — przejścia granicznego ze Suazi. Żegnamy się z
chłopakami, życząc im powodzenia, i po "małym co nieco", jak mawiał pewien
Miś-o-Bardzo-Małym-Rozumku, bezzwłocznie ruszamy w drogę powrotną.
Postanawiamy oszczędzić samochód i pojechać dłuższą, ale za to lepszej
jakości drogą przez Hluhluwe.
Gdy wjeżdżamy na kemping w Sodwana, wita nas stos plecaków, namiotów i innego
dobra… oraz ponure miny naszych kolegów. Rozumiemy ich doskonale — nie było
nas prawie sześć godzin. Błyskawicznie pakujemy się i wyruszamy w trasę, by
nie tracić cennego czasu. Naszym dzisiejszym celem jest bowiem odległy o 550
km Port Edwards.
Po wjechaniu na autostradę N2 mkniemy ze średnią prędkością 130 km/h na
południe. Mijamy znane nam już miejscowości: Empangeni, Tongaat, wygodną
obwodnicą niemal niezauważalnie objeżdżamy Durban…
Do Port Edwards docieramy wieczorem. Z przewodnikiem w ręku szukamy Vuna
Valley Backpackers — tam zamierzamy dzisiaj spać. Jak sama nazwa wskazuje,
musimy zjechać do doliny, gdzie znajdujemy poszukiwane miejsce. Znużeni jazdą
dajemy się skusić na niedrogi nocleg w wygodnych łóżkach — nikomu nie chce
się rozstawiać namiotu na kilka krótkich godzin. Fascynuje nas urokliwe
położenie wielkiego domu, jego fantazyjny, prawdziwie hippisowski wystrój i
wspaniały — nawet w nocy — ogród. Po ścianach i suficie biegają maleńkie
jaszczurki albinosy. Gościnna gospodyni pokazuje nam świetnie wyposażoną
kuchnię, w której przyrządzamy wieczorny posiłek. Jaszczurki wiernie nam
kibicują, nieruchomo zastygłe na ścianie. Życie tętni zresztą dosłownie
wszędzie — w narożu naszego pokoju, pod sufitem, fascynujące brązowo-czarne
owady budują misterne gniazdo. Później tylko kąpiel i — witajcie, Lariamowe
sny! Pokonanie dzisiaj w trójskoku 2,2 % obwodu Ziemi dało mi się trochę we
znaki…
"The Gap", czyli oceaniczny bidet
Następnego ranka po śniadaniu zasięgamy języka u gospodyni,
by wywiedzieć się czegoś o drodze do Port Saint Johns — naszego kolejnego
przystanku w drodze na południe kraju. Uzbrojeni we wskazówki i adresy kilku
kempingów żegnamy się z Vuna Valley i po zatankowaniu paliwa na pobliskiej
stacji wjeżdżamy na drogę R61. Polecano nam ją ze względu na piękne widoki -
i nie zawiedliśmy się. Ma bowiem typowo górski charakter, z mnóstwem
zakrętów, spadków i podjazdów; bardzo przypomina drogę z Jozini do Golele. Po
drodze mijamy dziesiątki wiosek i miasteczek. W jednej z większych
miejscowości — Flagstaff — zatrzymujemy się w porze obiadowej. Robimy zakupy
w wielkim magazynie, na którego temat polska inspekcja handlowa i Sanepid
napisałyby z całą pewnością opasłe tomy akt: nad głównym wejściem antresola
podparta krawędziakami, dosłownie uginająca się pod ciężarem worków,
zaśmiecona podłoga, ledwo pracujące chłodnie, z których woda wylewa się
wprost do podstawionych misek, zapach chemikaliów zmieszany z aromatem
żywności, stada much leniwie krążących nad ludzką ciżbą…
Po wyjściu musimy chwilę zaczekać; jakiś samochód zablokował nam wyjazd.
Kilkanaście metrów dalej tłum kłębi się wokół grupki muzyków i tancerzy,
dobywających ze swego sprzętu stereo ostatnich sił. W mruczący gwar ludzkich
głosów i o wiele za głośne uderzenia bębnów i rozmaitych brzęczących
"przeszkadzajek" wkrada się od czasu do czasu odgłos samochodowego
klaksonu.
Na trzydzieści kilometrów przed Port St. Johns droga zmienia się w szutrową,
wyraźnie przygotowaną do wylania na niej asfaltu. I rzeczywiście — po
kilkunastu minutach jazdy w tumanach pyłu powoli opadających po przejeździe
innych samochodów dojeżdżamy do przełęczy, na której kilkanaście pojazdów
różnej maści oczekuje na pozwolenie wjazdu. Po krótkim oczekiwaniu zostajemy
wpuszczeni na drogę z kilkakrotnie powtarzanym, niczym magiczne zaklęcie,
przykazaniem: "Jedź powoli". Pilnie trzymam się tego nakazu, starając się nie
przekraczać 20 km/h. Świeży, jeszcze dymiący asfalt o gryzącym smolnym
zapachu świadczy o zaawansowaniu robót. Mijamy brygadę robotników, lawirujemy
między ciężkimi maszynami drogowymi…
Na samym dole konsternacja: człowiek w mundurze ostro pyta, jakim cudem
znaleźliśmy się tutaj, skoro przełęcz jest zamknięta. Pomimo łączności
radiowej, jaką mają ekipy na całej trasie, do niego najwyraźniej nie
docierają wiadomości. Kto wie, ile czasu trzymałby nas w niepewności, gdyby
nie inne samochody, które pojawiają się tuż po nas. Od razu po zjechaniu z
remontowanej drogi wjeżdżamy na most, pod którym brunatnożółte wody toczy
rzeka Mzimfibi. Dwie góry po obu stronach jej ujścia stanowią swoistą bramę
do oceanu.
Kolejne kilka kwadransów spędzamy na poszukiwaniu poleconych nam w Vuna
Valley miejsc noclegowych. Początkowo co prawda nie możemy dogadać się co do
tego, gdzie spędzić noc, ale koniec końców dochodzimy do porozumienia i
naszym domem na następne dwa dni zostaje Amapondo Backpackers.
Rozdzielamy się. Qed i ja idziemy coś zjeść i napić się piwa, a później na
plażę, a gdy dołączają do nas Tom i Fachowy, toczymy długą rozmowę o tym, co
robić w najbliższych dniach. Gdy Słońce chowa się za skalistymi wzgórzami,
wracamy do Amapondo i jedziemy do centrum po zakupy na wieczór i jutrzejszy
poranek. Z piwem w dłoni zasiadamy na wystawionej pod blaszany dach kanapie i
obserwujemy burzę. Wyładowania rozświetlają niebo to silniej, to słabiej,
deszcz bębni w dach. "Jak to jest", zastanawiamy się, "że gdy tylko pojawimy
się w jakimś miejscu, pogoda natychmiast się tam psuje, choćby w drodze
prażyło Słońce i nie było ani jednej litościwej chmurki?". Zagadka pozostaje
nierozwiązana…
Gdy Tom i Fachowy idą spać, Qed i ja walczymy z instalacją modemu w Windows
XP na komputerze właściciela kempingu. Około pierwszej w nocy zostawiam
Jędrzeja sam na sam z oporną maszyną i idę po ciemku do namiotu rozstawionego
wysoko na wzgórzu. Sen przychodzi niemal natychmiast, przywołany szumem
oceanu.
Budzę się, gdy duchota w namiocie staje się nieznośna. Po kąpieli znajduję
Fachowego czytającego przewodnik w swoim namiocie. Tomek zniknął gdzieś
wcześnie rano. Mobilizuję Qeda i w trójkę idziemy na plażę szukać naszej
zguby. Po drodze zatrzymujemy się jednak na śniadanie, które przeciąga się do
godziny spędzonej w restauracji. Fachowy w tym czasie samotnie wybiera na
wysokie strome wzgórze, gdzie spodziewa się znaleźć Toma. Dołączamy do niego
po pewnym czasie. Z góry roztacza się wspaniały widok na ocean i niewielką
zatokę. Maciek woła nas już z daleka, krzycząc "Delfiny!" i pokazując na
ocean. Wytężamy wzrok. Rzeczywiście — stado tych ssaków co chwilę wyskakuje z
wody i spada do niej zgrabnymi łukami. Udaje mi się nawet zrobić krótki film
z tej zabawy, choć z tej odległości delfiny są maleńkimi "aktorami".
Tom stoi po drugiej stronie przepaści, na skalnej półce, i woła nas, byśmy
przyszli "coś obejrzeć". Z naszej trójki tylko ja odpowiadam na jego
wezwanie. Schodzę najpierw po naturalnych skalnych stopniach, a tam, gdzie
jest to trudniejsze, posiłkuję się stalową liną, specjalnie w tym celu
zawieszoną. Chwilę później wspinam się po drabinie na półkę skalną i znikamy
za załomem.
Po stalowych klamrach schodzimy na olbrzymią pochyloną płytę skalną,
zanurzoną w oceanie. Za naszymi plecami ściana, a za nią wzgórze, na którym
zostali Fachowy i Qed. Ocean wściekle kotłuje się w dole, rozbijając w słony
pył na ostrych kamieniach. Można patrzeć godzinami na ten potężny żywioł.
Wyraźnie widać ostre przejście między brunatnymi wodami niesionymi przez
rzekę a stalowoszarym oceanem. Schodzimy jeszcze niżej, do niezwykłego
"oceanicznego bidetu". Pracując przez tysiące lat ocean zdołał wyżłobić w
skale kanał, do którego prowadzi pionowy komin. Większe fale rozbijając się o
skalną płytę wdzierają się pod nią kanałem i gwałtownym pióropuszem tryskają
na kilka metrów w górę, wydając przy tym głośny syk.
Przekrój komina jest wystarczająco duży, by zmieścił się tam człowiek. Skąd o
tym wiem? Podczas wędrówki na wzgórze moją uwagę przykuła kamienna tablica,
którą nazwać można nagrobkiem. W 1969 roku w "The Gap", bo tak nazywa się owa
przyrodnicza atrakcja, utonął chłopak w moim wieku. "Jego grobem — ocean" -
przestrzegają rodzice i siostry. Druga tablica tuż obok świadczy, że nie była
to jedyna ofiara "The Gap". A ile pochłonęła bezimiennych…?
Odrywamy w końcu wzrok od bezkresnych wód oceanu i wracamy do kolegów. Tom
opowiada o zbieraczu ostryg, którego spotkał rano i namawia nas na obiad w
pobliskiej restauracji. Dlaczego nie? Najpierw jednak idziemy do Amapondo, a
chwilę później prosto z plaży wspinamy się po drewnianych schodach na taras
restauracji. Trochę nie pasujemy do eleganckiego wnętrza w naszych
przybrudzonych koszulkach, krótkich spodniach, nieogoleni i z młodzieżowymi
plecakami, ale nic to. Zamawiamy dwie porcje (właściwie cztery, ale podane w
dwóch brytfannach) owoców morza, które nie nazywają się tutaj po prostu
"frutti di mare", lecz "seafood platter" — dosłownie "taca z morskim
jedzeniem". Danie wydaje nam się podejrzanie mało kosztować, ale to tym
lepiej dla nas. Na przystawkę dostajemy ostrygi, które mam okazję próbować
pierwszy raz w życiu, a do tego butelkę zimnego "Castle".
Po kilkunastu minutach pełnego napięcia wyczekiwania kelnerzy przynoszą dwie
spore żeliwne patelnie na podgrzewaczach, wypełnione — mało powiedzieć, że po
brzegi — skarbami morza. Królują wśród nich czerwone langusty, towarzyszą im
krewetki, kawałki kałamarnic i oczywiście "pospolite" ryby. Do tego mamy ryż
biały i żółty oraz rozmaite sałatki.
Konsumpcja trwa dłuższą chwilę. W pewnym momencie pusta dotąd sala zapełnia
się czarnoskórymi gośćmi, którzy zasiadają do przygotowanych wcześniej stołów
i po skończonym posiłku wychodzą znacznie wcześniej od nas. My dostajemy
jeszcze lody i prosimy o rachunek. Zgadujemy, ile zapłacimy: sto, może sto
pięćdziesiąt? Wyciągam rachunek: czterysta randów! No, trzeba przyznać, że
nieźle nas wykołowali… Równowartość dziesięciu dolarów stanowi chyba jakąś
magiczną cezurę w Afryce, przynajmniej jeśli chodzi o kulinaria — w ubiegłym
roku w Zambii za wieczornego grilla nad jeziorem Kariba zapłaciliśmy
dokładnie tyle samo…
Po tak obfitym obiedzie, od którego nasze żołądki już chyba odwykły, jesteśmy
ociężali i rozleniwieni. Nie poddajemy się jednak chęci odpoczynku, wręcz
przeciwnie — najpierw jedziemy do miasta po zakupy, a po powrocie zostawiamy
samochód i wyruszamy na długą wędrówkę wzdłuż kamienistego wybrzeża. Naszą
uwagę przyciągają niesamowite ilości ostryg jakby scementowanych ze skałami,
ogromne i całkiem małe otoczaki o fantazyjnych kształtach, ostre jak brzytwa
skały wyglądające niczym przecięty pumeks… W spękaniach i wypłukanych
milionami przypływów i odpływów zagłębieniach w litej skale toczy się bujne
życie. Każda, nawet najmniejsza, szczelina ma swoich lokatorów: małże,
ślimaki, pająki ukryte w opuszczonych przez dawnych mieszkańców spiralnych
skorupach, jeżowce, różnobarwne korale — całe mnóstwo odrębnych małych
wszechświatów, z których każdy jest wart uwagi — ale choćby były sąsiadami
"przez miedzę", nie wiedzą wzajemnie o swoim istnieniu i bliskości. Nasuwają
mi się skojarzenia z losem naszego gatunku, w głowie uparcie rozbrzmiewają
odważne nawet dziś, w dobie lotów kosmicznych, słowa średniowiecznego
myśliciela o nieskończoności światów…
Wąska ścieżka prowadzi nas wśród podzwrotnikowej roślinności w miejsce, które
nawet w przewodnikach nosi bezpretensjonalną nazwę "trzeciej plaży". Rośliny
kuszą swoimi, nieznanymi dla wschodnioeuropejskiego oka, kształtami liści i
kolorowymi owocami, rozsiewają odurzające zapachy… Na plaży Fachowy
pokazuje, jak wygląda "prawdziwy twardziel" — rozbiera się i pędzi ku wodzie.
Ale cóż to? Im bliżej podchodzi, tym mniejszy animusz widać w jego ruchach.
Nie ma się co dziwić — zimna woda i chłodny wiatr nie zachęcają do kąpieli.
Pod naszymi stopami wre ciągła walka o życie — maleńkie gładkie ślimaki
uparcie posuwają się po wilgotnym piasku, wiercąc w nim lejkowato zakończone
otwory — szybko, szybko, byle zdążyć przed falą! Gdzieniegdzie na brzegu
dostrzec można, czasem w ostatniej chwili, tuż przed postawieniem stopy na
piasku, bezkształtne masywne bryły półprzezroczystej galarety — wyrzucone
przez wodę meduzy. Chciałoby się posiedzieć tutaj dłużej, ale Słońce wkrótce
zajdzie — musimy wracać.
W Amapondo otwieramy dobrze schłodzone piwo i rozsiadamy się przy okrągłym
stoliku. Wspominamy chwile już przeżyte i snujemy rozważania o tych, które
dopiero nas czekają. Co jakiś czas idę sprawdzić zaawansowanie prac na
reinstalacją systemu operacyjnego — wciąż nie mam nagranej płyty ze zdjęciami
z mojego aparatu. Właściciel obiecuje wypalić płytę do rana, do naszego
wyjazdu.
Dosiada się do nas młoda Angielka, której wiedza na temat Polski okazuje się
być — delikatnie mówiąc — nieszczególna. Dowiadujemy się na przykład, że nasz
kraj leży nad Morzem Czarnym. Owszem, parę wieków temu… Jakiś czas spędzamy
na plaży — ostatnie chwile nad Oceanem Indyjskim. W końcu nadchodzi pora
nocnego odpoczynku. Jutro znowu w drogę…
"Wioska przeklętych"
Jak można się było spodziewać, rano budzi nas wspaniała
słoneczna pogoda. Dziś czeka nas przeskok z upalnego lata w chłodną i
deszczową polską jesień, o czym rzecz jasna nie wiemy, pakując około
dziesiątej rano nasz dobytek do Nissana, który z białego stał się
rdzawoczerwony, a w środku wygląda tak, jakby ktoś urządzał w nim
piaskownicę. Z każdym kolejnym pakowaniem rośnie także ilość przedmiotów,
które zamiast zmieścić się w bagażniku sadowią się wygodnie w kabinie.
Ulubionym ich miejscem jest zwłaszcza przestrzeń kanapy między Fachowym i
Qedem oraz półka pod tylną szybą. Ich zachowanie jest bardzo "ludzkie": gdy
raz znajdą wygodny kącik, lubią do niego wracać.
Późno, bo dopiero około jedenastej wyruszamy w drogę. Pierwszą dobrą
wiadomością, jaką usłyszałem po przebudzeniu było: "Płyta nagrana". Opróżniam
kartę pamięci z wcześniej zrobionych zdjęć, robiąc przestrzeń dla nowych,
które zrobię już w górach Drakensberg, na wschodniej granicy RPA i Lesoto -
tam właśnie mamy zamiar dziś dojechać.
W drodze aura stopniowo, prawie niezauważalnie, zmienia się na gorszą. Niebo,
początkowo bezchmurne, coraz śmielej i liczniej zasiedla cała menażeria
obłoków mniejszych i większych. Im bliżej jesteśmy gór, a dalej od oceanu,
tym częściej jedziemy w cieniu chmur niż w świetle Słońca. Ostatnie dziesięć
kilometrów między Himeville a Sani Lodge pokonujemy drogą szutrową. Potężne
uderzenie w podwozie na nadspodziewanie wysokim wykrocie stanowi ostatni,
mocny akord dzisiejszego etapu podróży po księżycowy cień — jesteśmy w Sani
Lodge. Ale czy to na pewno Afryka? Drobna mżawka, gęsta mgła otulająca
okolicę, nawet temperatura — zaledwie dwanaście stopni powyżej zera -
pozwalają w to wątpić. Otoczenie do złudzenia przypomina krajobraz polskiego
pogórza. Foldery reklamowe nie kłamią — "Republika Południowej Afryki to cały
świat w jednym kraju!". Hmmm…
Nie zamierzamy jednak załamywać rąk i iść w ślady innych gości, którzy
rozsiedli się wygodnie w ciepłej świetlicy. Postanawiamy wybrać się na
przechadzkę do pobliskiego schroniska — Mkomazana Hostel. Przywiezione z
Polski kurtki i ciepłe swetry są jak znalazł na nieprzyjazną aurę. Po prawej
stronie mijamy rozległe ogrodzone tereny należące do Sani Pass Hotel, równo
przystrzyżone pola golfowe… Ani przez chwilę nie potrafimy pozbyć się
wrażenia przebywania gdzieś w Polsce, która o tej porze roku wygląda
identycznie. Wysokie szczyty i strome ściany skalne majaczą wysoko we mgle i
szarówce zbliżającej się nocy. "Cobham State Forest" — informuje napis na
przydrożnej tablicy.
W pewnej chwili widzimy w oddali słabą łunę sztucznego oświetlenia. Ponieważ
zdążyliśmy już zwątpić, czy uda nam się dotrzeć do schroniska (idziemy już
prawie godzinę), światło mobilizuje nas do dalszego wysiłku. Niemal w tym
samym momencie dochodzimy do dziwnego miejsca. Droga zakręca w lewo, na
niewielkim obszarze porozrzucane są ruiny budynków, niektóre wypalone, bez
dachów. Gęsto rozsiane fragmenty cegieł i betonu wyglądają jak oderwane
uderzeniami pocisków. Długa betonowa kolumnada sterczy ponuro, prowadząc
donikąd. Spoglądają na nas puste oczodoły okien i pozbawione drzwi wejścia,
przez które w gęstniejącym mroku dostrzec można pleniące się bujnie zielsko.
Większe krzewy świadczą o tym, że ludzie dawno porzucili to przyprawiające o
dreszcze miejsce, które wygląda jak zniszczona przez wojnę wieś. "Prawdziwa
'wioska przeklętych'" — mówimy pół żartem, pół serio, odruchowo
przyspieszając kroku. Wyobraźnia pracuje intensywnie, Tom opowiada historie o
świniostworach; mało brakuje, żebyśmy zaczęli rozglądać się wokół siebie w
poszukiwaniu widm dawnych mieszkańców. Niemal fizycznie czujemy na plecach
ich nieobecne, zimne spojrzenia. To dopiero półmetek naszych wyimaginowanych
(czy na pewno?) atawistycznych lęków — przecież będziemy musieli tędy
wracać.
W zupełnych ciemnościach docieramy wreszcie do bramy Mkomazana Hostel -
ostatniej ostoi turystów po tej stronie gór. Kilka kilometrów dalej jest już
przełęcz Sani — jedyne przejezdne dla samochodów (z napędem na cztery koła)
przejście graniczne między RPA i Lesoto w górach Drakensberg. Idziemy "na
czuja", ostrożnie przekraczając pozbawiony barier ochronnych betonowy mostek
nad bystrym potokiem. Po chwili trafiamy do innego świata — ciepłego,
przytulnego, przestronnego baru, całego w surowym drewnie. "Jak w Finlandii"
- mówi Fachowy. U oglądającej mecz krykieta barmanki zamawiamy zimne piwo,
rozwieszamy przed płonącym na środku sali ogniem przemoczone kurtki i
rozsiadamy się wygodnie na miękkich kanapach, pogryzając smakowity
biltong — suszone płaty wołowego mięsa, zasolone i przyprawione na
ostro. Stanowią znakomitą przekąskę do chłodnego "Castle". Aż przykro
pomyśleć, że wkrótce będziemy musieli stąd iść…
Naszą uwagę przyciąga rząd gitar o fantazyjnie wymalowanych pudłach
rezonansowych. Największe wrażenie robi na mnie ta, która wyobraża usiane
gwiazdami niebo i owłosionych praludzi o hotentockich rysach i silnie
sklepionych, uniesionych ku górze głowach. Spojrzenia głęboko osadzonych i
szeroko otwartych, błyszczących oczu wyrażają jednocześnie podziw i lęk. Może
właśnie oglądają całkowite zaćmienie Słońca…? Pierwszoplanową postacią jest
przystrojony piórami i naszyjnikami z zębów zwierząt szaman o pooranej
bruzdami twarzy i rysach zdradzających indiańskie pochodzenie. Za jego
plecami dostrzec można zarysy totemów, stożkowatych namiotów i ludzi
skupionych wokół ogniska. Na końcu gryfu subtelnie malowane dekoracje
niezauważalnie zmieniają się w helisę DNA. Płynne przejście od obrazów
galaktyk po zapis życia, od makro- do mikroświata…
Mija około półtorej godziny. Niechętnie, ale zbieramy się do wyjścia. Nie
wiemy, ile czasu zajmie nam powrót, poza tym jest już późno, a jutro znowu
musimy ruszać dalej na północ. Księżyc już biegnie, by zakryć Słońce, i na
pewno nie zaczeka na nas. Wychodzimy prosto w dyszącą wilgocią noc. Opary
mgły szczelnie nas otulają. Tam, gdzie kończy się zasięg świateł schroniska,
zaczyna się królestwo mroku. Chwilę błądzimy w poszukiwaniu mostka, pomagając
sobie anemiczną latarką, która bardziej rozprasza produkowane przez siebie
światło niż je skupia. Gdy wychodzimy na żwirową drogę, polegamy niemal
wyłącznie na własnych przypuszczeniach co do przebiegu drogi niż na tym, co
mówi nam wzrok. Dobrze, że Tomek ma jasne spodnie i taką samą kurtkę; staram
się iść jego śladem ufając, że będzie dobrym przewodnikiem. Bywają momenty,
że naprawdę nie wiem, jak daleko jestem od krawędzi drogi, czasem trudno mi
nawet stawiać kroki. Daje mi to blade wyobrażenie o świecie, w jakim żyją
ludzie pozbawieni zdolności widzenia — i o ile uboższe są przez to ich
możliwości poznawania otoczenia.
"Wioskę przeklętych" spostrzegamy dopiero, gdy już jesteśmy głęboko w niej.
Na matowym tle nieba ledwo można dostrzec zarysy zrujnowanych budynków.
Mimowolnie dostosowuję tempo marszu tak, by iść równo z chłopakami. Daleko
przed nami, z lewej strony, widać poświatę z Sani Pass Hotel — nasza jedyna
wskazówka co do odległości i przybliżonego kierunku, w jakim powinniśmy iść.
A idziemy już długo, głównie dlatego, że ostrożniej stawiamy kroki. Mamy
wrażenie, że po prawej stronie drogi coś szeleści w krzakach.
Po mniej więcej dwóch kwadransach mijamy główną bramę hotelu. Wiemy, że do
naszego kempingu został nam zaledwie kilometr — chociaż w tych warunkach jest
to aż nadto. Idziemy żwawiej; tak bardzo, że niezauważenie mijamy nasz cel.
Myli nas szyld, którą widzimy nieco wcześniej. Próbujemy odczytać napisy na
tablicy, ale rezygnujemy po chwili. Od wyjścia z Mkomazana Hostel minęło już
ponad półtorej godziny, co nawet przy uwzględnieniu wolniejszego tempa w
drodze powrotnej zupełnie wystarcza do tego, byśmy już byli na miejscu.
Skonfundowani zatrzymujemy się przy zbudowanej z polnych kamieni ścianie z
umieszczoną na niej kamienną tablicą, zastanawiając się nad słusznością
dalszej wędrówki w tym kierunku. Qed i ja twierdzimy, że minęliśmy Sani Lodge
wcześniej, Tom i Fachowy utrzymują natomiast, że powinniśmy iść dalej,
"jeszcze przez pół godziny, a jeśli nie trafimy, to wrócimy". Gdy tak stoimy
i rozprawiamy, widzimy daleko przed nami ruchomą łunę, jaśniejącą z każdą
chwilą. To chyba jakiś samochód? Staję na poboczu i macham świecącą już
żółtym światłem latarką. Auto zatrzymuje się tuż obok. Nie do wiary — to
policja! Pytamy o drogę do Sani Lodge; okazuje się, À?e już jakiś
czas temu minęliśmy właściwe miejsce. Policjanci proponują, że nas podwiozą.
Wchodzimy kolejno tylnym wejściem, siadając na twardych ławkach. Zatrzaskują
się za nami okratowane drzwi; pachnące smarem, osłaniające od chłodu wnętrze
wydaje się pałacem — ruszamy. Patrzymy po sobie — znowu się nam upiekło. Ile
razy jeszcze…?
Auto zatrzymuje się przed samym wejściem, policjant wypuszcza nas, wsiada z
powrotem do kabiny i samochód odjeżdża w swoją stronę. My idziemy od razu do
naszego pokoju, szybko myjemy się i kładziemy spać. Po pełnym wrażeń dniu, a
szczególnie jego mocnej końcówce i długim spacerze zasypiam prawie
natychmiast.
72 lata suszy, albo jak porwać córkę południowoafrykańskiego farmera
Gdy następnego ranka schodzę z chybotliwego piętrowego
łóżka, by wykąpać się przed podróżą, wita mnie — a jakże — przepiękna
słoneczna pogoda. Po szybkim śniadaniu jako "minister wspólnego skarbu"
naszej ekspedycji idę uiścić należność za nocleg. Przyjmujący pieniądze
chłopak pyta, co się z nami działo wieczorem. "Przyjechaliście, zostawiliście
rzeczy i zniknęli" — patrzy na mnie pytająco. "Byliśmy w wiosce przeklętych"
- odpowiadam po prostu, tak jakby miało to cokolwiek wyjaśniać i tonem tak
naturalnym, jakbym co dzień — a raczej co wieczór — przechadzał się dla
czystej przyjemności w nawiedzonych miejscach.
Podczas wyjeżdżania z Sani Lodge spoglądamy w lewo. Tablica, która zmyliła
nas wczorajszego wieczoru, stoi jakieś trzydzieści metrów od nas, natomiast
ta, której szukaliśmy, jest tuż obok nas, na wyciągnięcie ręki. Zachodzimy w
głowę, jak to możliwe, że wczoraj jej nie zauważyliśmy. "To na pewno sprawka
świniostworów. Schowały ją, żeby wciągnąć nas w zasadzkę" — z poważną miną
mówi Tom. Kto wie…?
Kilkaset metrów dalej zatrzymujemy się na poboczu, by podelektować się
widokami ostro zakończonych grani i zielonych łąk, które wczoraj skryła przed
nami mgła. Zgodnie z mapą i tym, co mówią znaki drogowe, przez pierwsze
siedemdziesiąt kilometrów dzisiejszej trasy musimy sobie radzić bez asfaltu.
Nissan na razie nie protestuje, nawet w tak niesprzyjających warunkach. Z
rzadka tylko mijamy inne auta, a jeszcze rzadziej ludzkie siedziby.
Zatrzymujemy się dość często po to tylko, by pooglądać urokliwe otoczenie i
spróbować uwiecznić je na zdjęciach. Erozja odcisnęła wyraźne piętno na
górach, świetnie widać ich płytową budowę. Często przejeżdżamy przez
wąziutkie, obliczone na jeden samochód mostki przerzucone nad niewielkimi
strumieniami i całkiem sporymi rzekami płynącymi w głębokich kanionach.
Po około trzech godzinach zauważamy na poboczu martwą krowę. Duszący zapach
gnijącego mięsa wdziera się do kabiny. Zamykamy okna, a chwilę później stukot
kamieni odbijających się od podwozia zmienia się w uspokajający szum opon na
asfalcie. Jakiś czas potem naszą uwagę ponownie przyciągają krowy, tym razem
jednak jak najbardziej żywe. Daleko po prawej stronie pustej drogi, na
dywanie fioletowych jak wrzos kwiatów, pasie się całe stado. Kolor rozległej
łąki jest identyczny z tym, który znamy z opakowań czekolady "Milka". Wąski
pas białego kwiecia dopełnia tego sielankowego obrazu, który burzy jedynie
ciągnąca się w poprzek kadru linia energetyczna.
Jako że jest pora obiadu i nasze żołądki bezceremonialnie nam o tym
przypominają, wypatrujemy miejsca, w którym można zatrzymać się i wrzucić coś
na ząb. Jest — zachęcający napis "Die Oasis" w sąsiedztwie reklam "Coca-Coli"
na tonącym w kwiatach budynku skłania nas do zjechania z szosy. Nie bez
znaczenia jest fakt, że tuż obok widać szyld "Bottle Store" firmowany logo
"Castle". Sieć "bottle stores", czyli swojskich "monopolowych", to jedyne
miejsca w RPA, gdzie można dostać alkohol; w zwyczajnych sklepach piwa ani
innych trunków nie uświadczysz, w przeciwieństwie do sytuacji znanej z
Polski. Masywna krata zasłania jednak wejście do sklepu, w którym już z
daleka błyszczą w półmroku rzędy butelek. Ale nie to jest najciekawsze,
bowiem pierwszą rzeczą rzucającą się w oczy jest… stos trumien stojących
jedna na drugiej na podłodze przed kontuarem. Spoglądamy na tę scenkę
oniemiali, a potem wchodzimy kolejno do sąsiadującej z "bottle store"
restauracji, gdzie miła biała właścicielka w kwiecie wieku podaje nam mocno
schłodzoną "Coca-Colę" i zimne piwo. Na zapleczu lokalu słychać okrzyki i
śpiewy. "Stypa? Wesoło się bawią" — komentujemy wsiadając do samochodu.
W okolicy miejscowości Nottingham Road włączamy się do ruchu na autostradzie
N3. Po lewej stronie prawdziwa atrakcja — zrzut wody ze sztucznego jeziora.
Zapora Wagondrift jest niezbyt wielka, ale tryskająca z niej woda cieszy oko.
Nie my jedni zatrzymujemy się, by popatrzeć.
Na balustradzie wiaduktu, z którego robimy zdjęcia, widnieje tabliczka z
rokiem budowy: 1977. Nie sposób pominąć w opisie kraju tego, co wciąż, pomimo
wielu dni spędzonych w trasie, robi na nas wielkie wrażenie — dróg. Szosy w
RPA są szerokie, w większości wyposażone w pasy awaryjne. Spotkaliśmy
niewiele odcinków z dziurami w asfalcie, który zresztą wygląda tak, jak gdyby
nie imał się go ząb czasu: jest równy, pozbawiony kolein, nie kruszy się na
brzegach. Nie są to cechy wyłącznie dróg głównych — znakomitą większość dróg
utwardzonych stanowią bowiem tzw. drogi regionalne, oznaczone literą R i
numerem (u nas nazywane krajowymi). Często spotykaliśmy sÀ?użby
drogowe naprawiające czy wręcz kładące nową nawierzchnię albo przycinające
zbyt bujną roślinność na poboczach. Tym, co najczęściej przychodziło mi na
myśl podczas prowadzenia samochodu — szczególnie gdy od czasu do czasu migały
mi tabliczki z datami budowy sprzed ćwierć albo więcej wieku — była smutna
refleksja nad jakością polskich szos. Za ile lat (może dekad?) będą takie
jak w RPA? Są też rzecz jasna drogi nieutwardzone, których relatywnie jest
najwięcej, ale nimi jeździliśmy rzadko, choć w sumie "uzbierałoby" się
kilkaset kilometrów. Sądzę zatem, że mam prawo wypowiadać się o
południowoafrykańskich drogach z uznaniem — przejechałem nimi 4700 kilometrów
w dwa tygodnie i chociaż ograniczyliśmy nasz pobyt do wschodnich prowincji
kraju, mogę na tej podstawie wyciągnąć bardziej ogólne wnioski. Całej winy na
fatalny stan polskich dróg nie można zwalić li tylko na zmienne warunki
atmosferyczne — każdy kierowca z doświadczenia wie, jak trudna i
niebezpieczna jest jazda po sezonie zimowym lub w jego trakcie, gdy wyrwy i
fragmenty asfaltu wyrastają w najmniej odpowiednich miejscach. Zmiany
temperatury, mróz rozsadzający asfalt — owszem, są to warunki nieprzyjazne
dla nawierzchni, ale na przykład w Szwecji klimat jest jeszcze ostrzejszy, a
drogi są równie dobre jak w RPA.
Za Volksrust zaczynamy rozglądać się wśród drogowskazów i tablic w
poszukiwaniu miejsca do spędzenia nocy. Jesteśmy w rejonie niezbyt
"turystycznym", a Słońce wyraźnie chyli się ku zachodowi. Za Amersfoort
zauważamy skierowaną w lewo tablicę "Grabesrust Gastehuis" — czyli "dom
gościnny". Dwanaście kilometrów żwirową drogą wydaje się wydłużać z każdą
kolejną minutą. Mijamy niewielką wioskę, a za nią jakieś zabudowania. "Czy to
tutaj?" — zastanawiamy się. Zgodnie z zasadą "koniec języka za przewodnika"
postanawiamy spytać o wskazówki, ale odstrasza nas jaskrawożółta tablica
ostrzegająca przed przekraczaniem bramy. Widnieją na niej symbole: karabin,
pies, trupia czaszka ze skrzyżowanymi piszczelami, groźnie brzmiące zakazy -
nic, co zachęcałoby do wejścia. Decydujemy się szukać dalej na własną
rękę.
Kilka kilometrów dalej następne domy. Jest tablica — "Grabesrust Gastehuis".
Wjeżdżamy na rozległy trawnik przed dużym domostwem, otoczonym bujną zielenią
i mnóstwem kwiatów — przepiękny ogród, cisza, spokój… Na ceglanych
kolumnach oznaczających bramę stoją przedmioty przypominające astrolabia, w
ogrodzie niedaleko domu dostrzegamy zegar słoneczny. "Może to miłośnicy
astronomii; dadzą nam zniżkę z okazji zaćmienia" — żartujemy. Za płotem widać
pasące się konie. W garażu stoi kilka samochodów, ale nigdzie nie widać
ludzi. Stoimy przez chwilę niezdecydowani, w końcu Tom i Fachowy idą do
środka. Qed i ja słyszymy dobiegające gdzieś z głębi ujadanie psów. Po
krótkiej chwili wyskakują w naszym kierunku dwa ogromne brytany o jasnej
sierści i niezwykłych, stalowoszarych oczach. Dają się jednak obłaskawić i
chętnie przyjmują głaskanie. Postanawiamy czekać do skutku, poza tym nie mamy
wielkiego wyboru — zdążyłem już opróżnić pół butelki zimnego piwa, które
wieziemy z "Die Oasis", a nie ma nikogo, kto mógłby zmienić mnie za
kierownicą.
Po niemal godzinie z kłębów kurzu na drodze wyłania się białe BMW. Wysiada z
niego elegancki mężczyzna po czterdziestce z młodą dziewczyną. Qed i ja
schodzimy z huśtawki i dołączamy do chłopaków. "Miejsca do spania? Owszem,
są" — mówi córka właściciela, a Tom i Maciek idą "obadać sprawę". Miejsce
wygląda na ekskluzywne, ale może pozwolą nam chociaż rozbić namioty i
skorzystać z łazienki…
Po kilku minutach chłopcy wracają, na ich twarzach widać szerokie uśmiechy.
"Nie uwierzycie, co jest w środku" — wołają. "Prawdziwy hotel!". "Jaka cena
?" — pytamy niecierpliwie. "Zaczęło się od stu pięćdziesięciu, ale stanęło na
pięćdziesięciu. Chodźcie zobaczyć, jakie wnętrza".
Po przejściu przez atrium, na którego środku króluje fontanna z pływającymi w
niej pięknymi rybami, wchodzimy przez przeszklone drzwi wprost do obszernego
pokoju z aneksem kuchennym. Czerwone ściany, wygodne kanapy i fotele, stoliki
ze szklanymi blatami, stosy książek i prasy do czytania, w rogu wiklinowy
kosz wypełniony ogromnymi szyszkami, obrazy na ścianach… Nie, to
niemożliwe, żebyśmy znowu mieli TAKIE szczęście. Prawdziwy szok przeżywamy
dopiero po wejściu do sypialni: utrzymana w spokojnej zieleni, z wielkim
małżeńskim łożem i drugim mniejszym, pościel niczym w osiemnastowiecznym
polskim dworku szlacheckim, na nocnych stolikach egzemplarze Biblii w dwóch
językach: angielskim i afrikaans. Całą ścianę naprzeciw łóżka zajmuje
okno, przez które widać fontannę w atrium. W kącie pokoju sekretarzyk, na nim
skrzyneczka z ptasimi piórami, obok szafa i półki na osobiste rzeczy. Jest
nawet telewizor schowany w przemyślnej szafce. A łazienka…! Wyłożona
białymi kafelkami, z wanną, wielkim lustrem, ręcznikami dla gości… Pokój
chłopaków jest na piętrze, trzeba wspiąć się do niego po stromych drewnianych
schodach. Jest mniejszy od naszego, bez kuchni, jednak podobnie jak nasz
wyposażony w łazienkę, utrzymany w tonacjach ciepłych brązów.
Właściciel zaprasza nas na grilla, który nosi tutaj nazwę braai.
Siadamy w szóstkę w ogrodzie. "Może się czegoś napijecie?" — słyszymy
pytanie. Po chwili w naszych dłoniach lądują szklanki z miejscową odmianą
brandy — brannawyne. Jest dobre, lekko gorzkawe, z wyraźną "dymną"
nutą — i mocne, choć prawie nie czujemy jego czterdziestu trzech procent.
Podczas rozmowy, którą toczymy, mężczyzna jest wyraźnie zdziwiony
wiadomością, że nikt spośród naszych rodziców nie jest rolnikiem. Staramy się
jednak w skrócie nakreślić model polskiego społeczeństwa i wsi w przededniu
naszego wejścia do Unii Europejskiej, z którą nasz południowoafrykański
farmer prowadzi wspólne interesy.
Gotowe danie prosto z rusztu zostaje zaniesione do obszernej jadalni, której
ozdobą jest rodzinny portret niczym żywcem przeniesiony z tasiemcowej
"Dynastii". Miarkujemy się podczas jedzenia, chociaż oczy śmieją się nam do
wspaniale opieczonego mięsiwa. Dokładka? Nie, dziękujemy. Ale ten
aromat…
Mężczyzna i jego córka rozmawiają z nami po angielsku, między sobą natomiast
w języku afrikaans, stanowiącym skomplikowany miszmasz głównie
holenderskiego, francuskiego i angielskiego z wpływami kilku innych języków
europejskich oraz dialektów miejscowych. Mimo że afrikaans i angielski
są w świetle prawa RPA równorzędne, biali Afrykanerzy chętniej posługują się
pierwszym z nich. Jest to jeszcze pozostałość z czasów, gdy władzę nad
prowincjami przylądkowymi przejęli Brytyjczycy. Burowie (dosłownie
"farmerzy", "rolnicy") — potomkowie protestantów z Holandii i Niemiec oraz
Hugenotów uciekających z Francji rządzonej przez Ludwika XIV — uważali
stworzony przez siebie konglomerat języków za coś, co odróżniało ich od
Anglików i z dumą posługiwali się własną mową, która w toku dziejów uległa
wielu uproszczeniom i wpływom języków lokalnych.
Rozmawiamy z nimi o astronomii, a w głównej mierze o tym, co przygnało nas z
drugiej półkuli. Z entuzjazmem opisujemy wrażenia towarzyszące zaćmieniu
Słońca, pytamy też, skąd w otoczeniu domu "astronomiczne" motywy. "Moja mama
się tym interesuje" — wyjaśnia dziewczyna, która jest wyraźnie podekscytowana
naszymi opowieściami o zaćmieniu, do obejrzenia którego gorąco ich namawiamy
- okazja ujrzenia tego najpiękniejszego z pięknych zjawisk Natury bez
ruszania się z własnego kraju jest nadzwyczaj rzadka. Idąc za ciosem
zapraszamy oboje na oglądanie nocnego nieba, które — o dziwo — jest dosyć
pogodne, chociaż zgodnie z tym, co działo się we wcześniejszych dniach,
powinno być zaciągnięte ciężkimi chmurami. Południowe niebo to dla nas
prawdziwa zagadka, chociaż potrafimy wskazać na nim najbardziej znane
konstelacje i nazwać najjaśniejsze gwiazdy. U nas, w Polsce, dalibyśmy
prawdziwy pokaz…
Robi się chłodno, wracamy do środka. Jako że jest już dosyć późno, żegnamy
się z gościnnymi gospodarzami i jeszcze chwilę spędzamy w swoim towarzystwie.
Zmęczenie całym dniem jazdy daje w końcu znać o sobie. Niepomni słów
dziewczyny o największej od 72 lat suszy nie potrafimy oprzeć się pokusie
zażycia kąpieli w wannie. Przeskoczyliśmy dziś kolejne kilkaset kilometrów,
jesteśmy coraz bliżej księżycowego cienia… Z tą myślą zasypiam pod miękką
kołdrą w ogromnym małżeńskim łożu — dziwne uczucie pod tylu dniach spędzonych
na karimacie.
"Proszę Państwa, oto… Wonderrr Vieeew!"
Budzę się wcześniej od Qeda i przygotowuję sobie standardowe
śniadanie: fasolę z puszki oraz chleb. Urozmaiceniem jest aromatyczna herbata
w prawdziwej porcelanowej filiżance, zamiast wody mineralnej pitej codziennie
rano prosto z plastikowej butelki. Kto wie, może to moja ostatnia herbata
przed powrotem do Polski? Z tą myślą zaparzam sobie drugą filiżankę.
Gdy już wszyscy jesteśmy na nogach i przenosimy nasze rzeczy do samochodu,
pojawia się właściciel informując, że razem z córką jedzie do kościoła, i że
gdy wróci, chętnie oprowadzi nas po swojej farmie. Dziewczyna pojawia się tuż
za nim, ubrana w elegancką długą sukienkę w kolorze landrynkowego różu.
Wygląda naprawdę atrakcyjnie; stanowi zupełne przeciwieństwo mnóstwa innych
kobiet i dziewcząt burskiego pochodzenia, które są — delikatnie ujmując — nie
tak ładne i zgrabne jak nasza młoda gospodyni. Przyjmuje od nas zapłatę za
nocleg i prosi o wpisanie się do księgi gości. Szukamy Polaków — ostatni (i
chyba jedyni) byli tutaj przed nami ponad dwa lata temu. W Amapondo byliśmy
za to pierwszymi obywatelami naszego kraju — a ktoś powiedział, że czasy
pionierów już minęły…
Z przyjemnością skorzystalibyśmy z propozycji farmera, ale czas nas goni -
jest już 1 grudnia — a do przejechania mamy jeszcze kawał drogi. Dziękujemy
zatem za okazaną troskę i wspaniałą opiekę, machamy odjeżdżającemu
gospodarzowi na "do widzenia" i wsiadamy do samochodu, w którym momentalnie
robi się piekielnie gorąco. Słońce rzecz jasna grzeje bez opamiętania. Po
kilkunastu minutach jedziemy już asfaltową drogą na północ, w kierunku Parku
Narodowego imienia Krugera.
W okolicy miejscowości Machadodorp wjeżdżamy na kilka minut na autostradę N4
łączącą trzy państwa. Zaczyna się ona bowiem na granicy RPA z Botswaną i
przez Pretorię biegnie aż do Maputo — stolicy Mozambiku. Chwilę później droga
R36 prowadzi nas dalej na północ. W Lydenburgu skręcamy w prawo, by przez
Przełęcz Długiego Toma (Long Tom Pass) gwałtownie zjechać wijącą się, stromą
i wąską drogą do Sabie, gdzie robimy dłuższy przystanek na zakupy i
posiłek.
Jesteśmy już w regionie zwanym "małym Drakensbergiem", w odróżnieniu od jego
"Wielkiego Brata" na granicy z Lesoto. "Mały Drakensberg" to z kolei część
krainy geograficznej noszącej nazwę Transwalu. Drogi — i rzeki — mają typowo
górski charakter, gdyż teren gwałtownie opada ku rozległej nizinie. Bardzo
strome, niemal pionowe ściany skalne mają prawie kilometr wysokości. Takie
ukształtowanie terenu niejako "wymusza" istnienie wodospadów, których jest
tutaj zatrzęsienie. Nie mamy czasu, by odwiedzić wszystkie — zresztą byłoby
to mało przyjemne i musiałoby odbywać się "metodą japońską", czyli: przyjedź
- błyskawicznie obfotografuj z każdej możliwej strony — odjedź w poszukiwaniu
następnego łupu; a i tak można byłoby strwonić na to cały dzień.
Kilka kilometrów za Sabie wjeżdżamy na szutrową drogę do Horseshoe Falls -
czyli wodospadów o swojskiej nazwie "Podkowa". Trudno jest powiedzieć,
dlaczego noszą akurat taką nazwę, co absolutnie nie odbiera im uroku.
"Podkowa" to kilka niewysokich, spadających oddzielnie kaskad. Zwiedzanie
zajmuje nam niewiele czasu, gdyż od parkingu do wodospadów idzie się zaledwie
parę minut. Co chwilę słyszymy, jak niebo rozdzierają głuche odgłosy grzmotów
- burza musi być niedaleko.
W promieniu kilku kilometrów od "Podkowy" mapa pokazuje jeszcze trzy inne
wodospady. Decydujemy się na obejrzenie tego, który nosi nazwę Lone Creek
Falls (w wolnym tłumaczeniu brzmi to "wodospad na samotnym strumieniu").
Daleko mu do ciszy i spokoju miejsca, w którym byliśmy niewiele minut
wcześniej. Parking jest zastawiony samochodami i stoiskami sprzedawców
pamiątek. Rodzinne pikniki ubarwia burska muzyka, której słuchanie jest dla
mojego ucha wątpliwą przyjemnością. O niebo większą rozkosz sprawia
wsłuchiwanie się w huk wąskiej kaskady, spadającej z wysokości 68 metrów
wprost do niewielkiego jeziorka. Fantastycznie ukształtowane i pofałdowane
skały tworzą rozległą pionową ścianę, gdzieniegdzie porośniętą soczyście
zieloną roślinnością. Ścieżki spacerowe są wyłożone kamieniami spojonymi
cementem. Niemal pod naszymi stopami kwitnie życie: powoli pełzną czarne,
błyszczące skolopendry, ślimak wielkości dwóch naszych winniczków załatwia
swoje potrzeby (stwierdzenie, że "wyszedł za potrzebą" jest w jego przypadku
nieprecyzyjne — swój dom niesie przecież na grzbiecie…).
Musimy ruszać dalej, jako że jest już późne popołudnie, a od kanionu rzeki
Blyde, gdzie chcemy przenocować, dzieli nas jeszcze kilkadziesiąt kilometrów.
Niedaleko za miejscowością Graskop dojeżdżamy do jednego z kilku szeroko
reklamowanych miejsc, skąd upajać się można widokiem ogromnej niziny, na
której leży między innymi Park Narodowy imienia Krugera, dokąd cały czas
podążamy. Okolica obfituje w przepiękne widoki, których podziwianie i
dokumentowanie — niestety, niestety, po trzykroć niestety — skutecznie
utrudnia nam nieciekawa pogoda. Powietrze jest wilgotne, całe niebo
zaciągnięte jest deszczowymi chmurami. Na zachodzie i południu pada; na
horyzoncie wyraźnie widać szarą draperię ulewy. Przez "Okno Boga" (God's
Window) spoglądamy wprost na morze roślinności, kotłującej się ciemnozieloną
masą setki metrów niżej. Kolejne pasma wzniesień w oddali są jedynie
konturami w różnych odcieniach zieleni i szarości. Fragment tego lasu
deszczowego możemy obejrzeć podczas spaceru do punktu widokowego.
Równie ciekawa panorama roztacza się zapewne z miejsca noszącego
bezpretensjonalne miano Wonder View, czyli po prostu "cudowny widok". Nie
jest nam jednak dane sprawdzić, jak wysoko można ocenić jego piękność -
Słońce z trudem przebijające się przez deszczowe chmury szybko chyli się ku
zachodowi. Jedziemy do Aventura Eco Blydepoort — wielkiego luksusowego
kempingu, położonego na skraju kanionu Blyde, odbijając wcześniej w boczną
drogę do niewielkiej miejscowości, gdzie w otoczonym kilkudziesięcioma
tubylcami "bottle store" zaopatrujemy się w wieczorną porcję zimnego
"Castle". Namioty rozbijamy o zmierzchu, a kolację w postaci bezkształtnej
brązowej mazi przyrządzonej ze specjałów pochodzących z miejscowych sklepów
spożywamy już po ciemku. Szokuje nas wygląd łazienek: białe kafelki od
podłogi do sufitu, porcelanowe umywalki; jest nawet wanna! Osobno
umieszczone są zlewozmywaki, przy których entomolog mógłby spędzić całą noc -
w pianie i wodzie pozostałych po zmywaniu uwięzione są niezliczone owady. Kto
wie — może są wśród nich takie, o których istnieniu nauka nie ma
pojęcia…?
Trzy tygodnie bez chmur, rok bez deszczu
Jako że jednogłośnie postanawiamy wstać wcześnie rano, by
mieć więcej czasu na oglądanie okolicznych atrakcji, idziemy spać dosyć
wcześnie. Budzimy się grubo przed siódmą i od razu rozkładamy namioty w
nasłonecznionym miejscu, by wyschły, podczas gdy my zażywamy porannej toalety
i wcinamy nieśmiertelną fasolę.
Już o ósmej jesteśmy w drodze. Pierwszym punktem naszego dzisiejszego
programu są "Trzy rondawele" — formacja skalna do złudzenia przypominająca
okrągłe tradycyjne afrykańskie chaty. Pogoda jest dzisiaj o wiele lepsza, na
niebie ani śladu chmur, tylko w powietrzu wisi coś na kształt delikatnej
mgiełki. Kanion wijącej się daleko w dole rzeki Blyde robi niezwykłe
wrażenie. Jest wcześnie, dzięki czemu jesteśmy tutaj zupełnie sami, mogąc w
spokoju podziwiać cuda przyrody. Na kamieniach wygrzewają się kolorowe
jaszczurki. Z dna kanionu wyrasta olbrzymi długi ostaniec o surowych,
miejscami pionowych ścianach. Meandrująca rzeka wpływa do jeziora o
turkusowej barwie, by po przepłynięciu przez turbiny elektrowni wodnej
powrócić do swego koryta.
Robi się coraz bardziej gorąco. Kierujemy się teraz na południe i po
kilkunastu minutach stajemy przed szlabanem, blokującym wjazd do właściwego
rezerwatu rzeki Blyde, którego oficjalna nazwa brzmi Blyde River Canyon
Nature Reserve. Cały kanion ma około trzydziestu kilometrów długości i jest
uznawany za jedną z większych atrakcji turystycznych najbogatszego państwa
Afryki.
Mimo dość wczesnej pory trudno jest znaleźć ocienione miejsce do zaparkowania
auta. Okoliczne punkty sprzedaży pamiątek i napojów przeżywają oblężenie,
mnóstwo ludzi podąża głównym szlakiem spacerowym ku dziwowi natury noszącego
nieco enigmatyczne miano Bourke's Luck Potholes. Są to ciekawe twory o
cylindrycznym zazwyczaj kształcie, wypłukane przez wiry rzek Blyde i Treur.
Przy odrobinie wyobraźni przypominają ser szwajcarski.
W słowniku znajdziemy przynajmniej dwa wyjaśnienia wyrazu "pothole". W
znaczeniu geologicznym są to groty; jednak znak "Potholes" napotkany przy
asfaltowej szosie wcale nie oznacza, że w pobliżu znajduje się atrakcja
turystyczna. Wręcz przeciwnie — od takich miejsc trzeba trzymać się możliwie
daleko, chyba że ktoś uznaje za interesujące i pouczające doświadczenie
wjechanie kołem w głęboką wyrwę w nawierzchni.
Ciekawe jest również pochodzenie nazw Blyde i Treur. Przewodnik "Lonely
Planet" wyjaśnia to tak: Podczas jednej z wielkich wędrówek w 1840 roku,
pionierzy (zwani Voortrekkers) prowadzeni przez Hendrika Potgietera (zginął
on później w walce o tereny osadnicze, stoczonej z plemieniem Makapan na
północy kraju) wyruszyli z Potchefstroom (ok. 100 km na zachód od
Johannesburga), by wytyczyć szlak nad morze. Kiedy doszli do krawędzi
Transwalu okazało się, że ich wozy nie mogą jechać dalej. Potgieter wraz z
częścią osadników pojechał dalej konno do zatoki Delagoa.
Gdy nie powrócili w zapowiedzianym wcześniej dniu, główna część wyprawy
doszła do wniosku, że Potgieter i jego towarzysze nie żyją. Na ich cześć
rzece, nad którą obozowano, nadano nazwę Treur (Żałoba). W drodze powrotnej
do Potchefstroom osadników dogonił Hendrik Potgieter. Spotkanie nastąpiło w
pobliżu innej rzeki, która od tej chwili nosi miano Blyde (Radość).
Nad głębokimi kanionami przerzucone są wąskie łukowate mostki, dzięki którym
szybko można zmieniać punkty obserwacyjne. Na kamieniu przysiada na chwilę
jaskrawo ubarwiona ważka z białymi plamkami na głowie. W licznych
zagłębieniach, które po tysiącach lat staną się grotami takimi jak te, które
widzieliśmy chwilę wcześniej (oczywiście jeśli wcześniej skał nie zeszlifują
buty turystów), można dostrzec małe rybki, uwięzione bez możliwości
przedostania się do rzeki. Jednego ze strażników pilnujących, by nikt nie
śmiecił na terenie rezerwatu, nie kąpał się w rzece ani nie kusił się na
mnóstwo innych zakazanych czynności pytamy o trasę turystyczną prowadzącą
wzdłuż kanionu. Okazuje się, że musimy uiścić dodatkową opłatę za uzyskanie
pozwolenia wejścia na szlak. Jest on co prawda przewidziany na
sześciogodzinny marsz, a my mamy do dyspozycji mniej niż połowę tego czasu,
niemniej jednak decydujemy się na krótki wypad. Słońce stoi niemal w zenicie,
a my nie mamy już ani kropli wody. Tom i Fachowy startują ostro i po
kilkunastu minutach wyprzedzają Qeda i mnie o dobre kilkaset metrów. Skwar
odbiera chęć na wędrówkę i zmusza do zwolnienia kroku. Wędrujemy przez
prawdziwe królestwo termitów, a raczej między dziesiątkami oddzielnych
państw-miast — jako astronom mógłbym nawet zaryzykować określenie
"wszechświaty równoległe".
Fachowy nie wytrzymuje tempa, które dla wysokiego Tomka nie wydaje się być
czymś nadzwyczajnym. Spotykamy go siedzącego w skąpym cieniu rzucanym przez
rachityczne drzewko. Qed postanawia odpocząć, ja natomiast idę dalej. W
pewnej chwili ścieżka zaczyna prowadzić w dół, najwyraźniej zmierzając ku
rzece. Czas płynie jednak nieubłaganie i nadchodzi chwila, w której musimy
zawrócić. Tom zniknął gdzieś w kolczastym gąszczu akacji. Qed, który dołączył
do mnie chwilę wcześniej, zaczyna piąć się z powrotem w górę; powoli podążam
za nim.
W panującym upale droga powrotna na parking wcale nie wydaje się krótsza.
Powietrze jest nieruchome i suche, oddychanie sprawia niejakie kłopoty. Marzę
tylko o tym, by napić się wody, która w samochodzie zapewne nagrzała się do
temperatury herbaty w termosie.
Tomek dogania nas dokładnie u wejścia na szlak, stawiając długie kroki.
Ostatni rzut oka na "ser szwajcarski" — i już otwieram drzwi Nissana. Bucha z
niego żar niczym z hutniczego pieca; woda oczywiście prawie się zagotowała i
picie jej nie należy do przyjemności. Daje jednak chwilową ulgę i jedynie to
się teraz liczy.
Po złapaniu oddechu i przewietrzeniu samochodu wyruszamy w dalszą drogę.
Musimy zawrócić, ponownie przejechać obok naszego wczorajszego kempingu i
podążać dalej na północny wschód. Wcześniej jednak próbujemy zaopatrzyć się w
wodę i coś do jedzenia. Jak się wkrótce okazuje, ani jedno, ani drugie nie
jest łatwe do zdobycia. Krążymy po dwóch kolejnych miejscowościach,
wzbudzając spore zainteresowanie tubylców. Najwyraźniej biali nie zaglądają
tutaj zbyt często, mimo faktu, że jest to region o wybitnie turystycznym
charakterze. W każdym ze sklepów, do jakich wchodzimy, jedynym łatwo
dostępnym towarem jest "Coca-Cola" w butelkach plastikowych i szklanych,
mniejszych i większych, w puszkach, a wszystko to prosto z lodówki. Poza tym
półki świecą pustkami. Chleba ani wody nie uświadczysz.
Tutaj mała dygresja na temat "Coca-Coli". Po pierwsze: szybko zauważyłem, że
ta, którą kupujemy w Afryce (nie tylko w RPA, ale i w Zambii) gasi pragnienie
znacznie skuteczniej niż ta, którą od czasu do czasu pijam w Polsce. Nie wiem
jednak, co jest tego przyczyną. Podobne odczucia ma też Tomek. Po drugie:
dopiero w Afryce widać, jak potężnym koncernem jest "Coca-Cola". Nie wiem,
czy mogę zaryzykować określenie "monopolista", ale dobrze znana z Polski
"Pepsi" i jej produkty wydają się być tutaj zupełnie nieznane. Po trzecie,
jak to ujął Tomek: "w sklepie może nie być chleba i wody, ale jest nie do
pomyślenia, żeby nie było 'Coca-Coli' ". Od siebie dołożyłbym oprócz
"Coca-Coli" jeszcze jeden wyrób: piwo — można je dostać w każdej, nawet
najmniejszej miejscowości.
Przez przełęcz Abel Erasmus i pierwszy w naszej podróży po RPA tunel jedziemy
wciąż na północny wschód, aż do miejscowości Phalaborwa u wrót Parku
Narodowego imienia Krugera. Miasto jest dużym ośrodkiem wydobycia rud miedzi
i żelaza, czynnym od dwunastu stuleci. Tam, w nieznośnej wręcz spiekocie,
robimy ostatnie większe zakupy i wymieniamy twardą walutę, która ostatnio
jakby nieco zmiękła. Cała operacja trwa bardzo długo, jesteśmy odsyłani od
jednego okienka do drugiego, wymaga się od nas paszportu, podania numeru
telefonu (urzędniczka nie chce mi wierzyć, że nie mam telefonu), wykonywanego
zawodu, adresu poczty elektronicznej… Tylko czekam, kiedy spyta mnie o
numer buta i to, czy będąc dzieckiem wyjadałem konfitury ze spiżarni.
Nareszcie koniec przesłuchania; opuszczamy bank z grubym plikiem randów.
Brama wjazdowa do parku znajduje się na rogatkach miasta, tuż za bazą
wojskową. Krótko przed wjazdem tankujemy do pełna przypuszczając, że ceny
paliwa w parku będą wyższe niż poza nim. Jak się później okaże, z nieznanych
nam przyczyn jest odwrotnie.
Kilka minut zajmuje nam załatwianie formalności związanych z wjazdem w
granice parku. Uiszczamy opłatę za samochód — 24 randy i po 30 randów od
osoby. Wydaje mi się to śmiesznie niską ceną w porównaniu z Zambią, gdzie w
ubiegłym roku płaciliśmy po 20 dolarów za jeden dzień pobytu — a tutaj
wnosimy opłatę jednorazowo i możemy przebywać w parku kilka kolejnych dni.
Strażniczka poleca otworzyć bagażnik, po kres możliwości załadowany naszymi
bagażami. Dobrze, że nie każe nam ich wypakować… Pyta nas o przewożoną
broń. Ależ skąd, jesteśmy pokojowo nastawieni, do nikogo ani niczego nie mamy
zamiaru strzelać! Powoli wtaczamy się do parku.
Park Narodowy imienia Krugera jest powszechnie znany na świecie i uważany za
jeden z najlepiej rozwiniętych pod względem infrastruktury. Co roku odwiedza
go niemal milion turystów. Jest jednocześnie najstarszym obszarem chronionej
przyrody w Afryce, założonym w 1898 roku; dopiero później został
przemianowany na park narodowy. Jego twórcą był pierwszy prezydent ówczesnej
Republiki Południowoafrykańskiej — niepodległego państwa utworzonego w XIX
wieku, jednego z poprzedników dzisiejszej Republiki Południowej Afryki. Przez
sto z górą lat swego istnienia znacznie się rozrósł, osiągając obecnie
powierzchnię niemal 20 tysięcy kilometrów kwadratowych — obszar równy temu,
jaki zajmuje obecne województwo dolnośląskie. Do parku przylegają ponadto
niewielkie tereny będące w rękach prywatnych, również nastawione na obsługę
ruchu turystycznego. W parku żyją zwierzęta należące do tak zwanej "Wielkiej
Piątki" Czarnego Lądu: lwy, słonie, bawoły, lamparty i czarne nosorożce. Poza
nimi ujrzeć można — jak władze parku deklarują w reklamach — żyrafy,
hipopotamy, krokodyle nilowe, różne gatunki antylop i całe zatrzęsienie
mniejszych zwierząt, łącznie około 850 gatunków, z czego sześćdziesiąt
procent stanowią ptaki. Obok fauny licznie reprezentowana jest flora, o
charakterze wybitnie sawannowym.
Jak wspomniałem, infrastruktura w parku jest bardzo rozwinięta. Ma to zarówno
swoje dobre, jak i złe strony. Dobre to między innymi te, że obozy, których w
granicach parku jest kilkadziesiąt, obfitują we wszelkie cywilizacyjne
udogodnienia, do jakich przyzwyczajeni jesteśmy my — przybysze z zachodniego
świata: energię elektryczną na zdecydowanej większości miejsc kempingowych, o
luksusowo wyposażonych domkach nie wspominając, bieżącą wodę (ciepłą i
zimną), świetnie zaopatrzone sklepy, stacje paliw, nawet dostęp do Internetu.
Główna droga prowadząca przez park z południa na północ jest wyasfaltowana,
większość bocznych dróg jest ubitych. Łączna długość sieci drogowej w parku
Krugera wynosi prawie dwa tysiące kilometrów — całkiem niezły wynik! W
granicach parku obowiązuje ograniczenie prędkości do 50 km/h na drodze
głównej i 40 km/h poza nią oraz całkowity zakaz opuszczania samochodu z
wyjątkiem wyznaczonych miejsc; poza tym zwyczajowo przyjęte zakazy:
śmiecenia, karmienia zwierząt, rozpalania ognisk i hałasowania. Straż parkowa
pilnuje, by te zakazy i nakazy były przestrzegane. Do złych stron zaliczyłbym
to samo, co wyżej, czyli dostęp do zdobyczy cywilizacyjnych. Przy tak silnie
zorganizowanym i sformalizowanym przedsięwzięciu zwierzęta wydają się być
jedynie dodatkiem, a nie właściwym celem przyjazdu. Tabuny samochodów
przetaczające się drogami nie robią na rodowitych mieszkańcach parku
większego wrażenia: zebry i antylopy spokojnie oskubują krzewy rosnące tuż
przy drodze, podobnie jak bawoły, pasące się niemal na wyciągnięcie ręki.
Słoń przekraczający drogę wydaje się nie zwracać uwagi na nasz samochód.
Staram się utrzymać dużą odległość od poprzedzających nas samochodów, co jest
o tyle łatwiejsze, że niektórzy kierowcy są wyraźnie zniecierpliwieni moją
powolną, aczkolwiek i tak niezbyt przepisową jazdą (na liczniku mam bowiem 60
km/h) i wyprzedzają nas od czasu do czasu. Kilkakrotnie widzimy nawet
cysterny z paliwem, ciężarówki z zaopatrzeniem i wielkie turystyczne
autokary, toczące się leniwie lub tarasujące wąską drogę, podczas gdy jego
pasażerowie oglądają jakieś zwierzę.
W Zambii zwiedzanie parku kosztowało co prawda znacznie więcej,
infrastruktura nie umywała się do południowooafrykańskiej, ale tam czuło się
coś, co dla mnie stanowiło "prawdziwą Afrykę". Dodatkowego smaczku przydawały
takie szczegóły jak otwarte ze wszystkich stron kempingi, po których
swobodnie przechadzały się słonie i hipopotamy — w RPA rzecz nie do
pomyślenia, gdyż wszystkie obozy są ogrodzone wysokimi płotami i
strzeżone.
Obszar, przez jaki jedziemy, to typowa sawanna. Wyraźnie widać efekty suszy,
o jakiej mówiła mi pracownica stacji paliw w Phalaborwa. Na tym terenie nie
padało ponoć od początku roku, a ostatnie trzy tygodnie stoją pod znakiem
bezchmurnego nieba. Co to oznacza w praktyce, mamy okazję zarówno doświadczyć
na sobie, jak i obejrzeć. Trawy i ziemia są bardzo wyschnięte, liście na
drzewach straciły soczystość i wydają się być jakby przybrudzone, zmęczone
upałem. Nie powiem, że nie ucieszyliśmy się z zasłyszanej wiadomości — to
dobrze wróży nadchodzącemu zaćmieniu i naszym szansom na jego ujrzenie na
czystym niebie. Jednak upał mógłby nieco zelżeć… Mimo caÀ?kowicie
opuszczonych szyb w samochodzie jest potwornie gorąco, nie chłodzi nas pęd
powietrza — jedziemy zbyt wolno. Od czasu do czasu uruchamiamy klimatyzację,
ale na niewiele się to zdaje.
Do obozu Letaba leżącego niemal na tym samym co Phalaborwa równoleżniku,
gdzie spędzimy dzisiejszą noc, jest od bramy parku 50 kilometrów — godzina
jazdy. Niemniej jednak zatrzymujemy się często, by popatrzeć to na słonia
dostojnie idącego wśród niewysokich drzew, wychylającą się zza krzewu żyrafę,
pijące wodę stado bawołów, nie mogącą się zdecydować na przekroczenie drogi
antylopę kudu…
Do Letaba Restcamp docieramy około wpół do szóstej. Miejsca jeszcze są, o co
obawialiśmy się wcześniej. Sezon urlopowy zaczyna się w połowie grudnia, ale
zaćmienie przyciąga tabuny turystów z całego świata, choć głównie są to
mieszkańcy RPA, którzy "wyskoczyli" na kilka dni, by obejrzeć niezwykłe
zjawisko we własnym kraju. Szybko rozbijamy namioty i idziemy się odświeżyć.
Później odwiedzamy sklep, w którym widać już przedzaćmieniową gorączkę:
koszulki, czapki, kubki, breloczki do kluczy — wszystko zaopatrzone w
oficjalne logo "zaćmienie Słońca nad Parkiem Krugera".
Gdy w końcu zasiadamy z mapami, wykresami i tabelami w rękach do planowania
jutrzejszej trasy i wyboru miejsca na obserwacje zaćmienia, jest już zupełnie
ciemno. Pomimo faktu, że Słońce zaszło prawie cztery godziny temu,
temperatura jest zabójcza: 40 stopni Celsjusza! Takich tropików jeszcze
tutaj nie doświadczyliśmy.
Ostateczne ustalenia są takie: wcześnie rano zwijamy namioty i ruszamy na
północ w poszukiwaniu odpowiedniej lokalizacji. Mimo iż wszelkie znaki na
ziemi i niebie wskazują, że oba duże obozy w pasie całkowitości — Shingwedzi
i Punda Maria — są wypełnione po brzegi, spróbujemy dopytać się o miejsce
choćby na tę jedną, najważniejszą noc przed zaćmieniem. Na nocleg poza
oficjalnymi obozowiskami nie ma co liczyć, a tym bardziej na to, że 4.
grudnia rano po prostu dojedziemy do pasa całkowitego zaćmienia (teraz
jesteśmy poza nim), staniemy na poboczu i wysiądziemy z samochodu. Władze
parku przygotowały bowiem trzy "urzędowe" miejsca w pasie, gdzie można będzie
bezpiecznie wysiąść z samochodu i obejrzeć zaćmienie. Z kilku względów takie
rozwiązanie nam nie odpowiada. Pierwszym i zasadniczym jest fakt, iż żadne z
owych miejsc nie leży dokładnie na centralnej linii pasa, dzielącej go na
dwie równe części — północną i południową — na której faza całkowita trwa
najdłużej [jeśli chcesz wiedzieć więcej o zaćmieniach, zajrzyj tutaj]. Drugą rzeczą, która nas martwi, jest to, że
nawet jeśli zdecydowalibyśmy się oglądać zaćmienie z jednego z wyznaczonych
miejsc, to do najbliższego mamy z Letaba ponad sto kilometrów, co przy
normalnym tempie podróży zajmie nam dwie godziny, i to przy założeniu, że nie
zatrzymamy się ani razu. Trudno przyjąć takie przypuszczenie za słuszne: w
drodze na pewno dostrzeżemy zwierzęta, które będziemy chcieli obejrzeć, a
jeśli nie my, to inni zwiedzający, którzy będą tarasować drogę. By znaleźć
dobre miejsce na wyznaczonych przydrożnych parkingach, trzeba będzie wyjechać
bardzo wcześnie — ale i tak nie wcześniej niż o 4:30, gdyż właśnie wtedy
otwierane są bramy obozu. Będziemy zatem na miejscu około 6:30 — 7:00, i to w
najbardziej optymistycznej wersji: pusta droga, bez zatrzymywania, bez
nieprzewidzianych przeszkód w rodzaju awarii samochodu czy innego
nieszczęścia…
Na to wszystko nakłada się coś, czego żadna ludzka siła nie jest w stanie
pokonać: Natura, a mówiąc ściślej — czas, w jakim będzie widoczne zaćmienie.
Tak zwany pierwszy kontakt, czyli początek zaćmienia całkowitego, nastąpi
niespełna kwadrans po siódmej — zdecydowanie zbyt mało mamy czasu pomiędzy
spodziewaną chwilą dotarcia na miejsce i początkiem zjawiska, a dalsze
szukanie miejsca jest już wówczas pozbawione sensu.
Emocje związane z nadchodzącym zjawiskiem i gorącą dyskusją chłodzimy
niezawodnym "Castle". Z głową nabitą myślami kładę się spać, czekając na
wielki dzień — ten, na który czekaliśmy półtora roku…
Zgodnie z planem wstajemy wcześnie rano. Podczas składania namiotów wdajemy
się w rozmowę z mężczyzną, który przyjechał wraz z rodziną i rozbija namiot w
zwolnionym przez nas miejscu. Do reszty rozwiewa on nasze nadzieje na nocleg
w Shingwedzi albo Punda Maria. Co więcej, twierdzi on, iż władze parku
zachowały się bardzo nieładnie wobec turystów indywidualnych, sprzedając
miejsca dużym firmom wycieczkowym długo przed oficjalnym terminem rozpoczęcia
rezerwacji miejsc w sezonie. Żegnamy się z nim, życząc sobie nawzajem
powodzenia w obserwacjach.
Pogoda jest identyczna jak wczoraj: skwar, duchota i zupełny brak chmur.
Jadąc powoli przez park rozważamy nasz alternatywny "plan B" — opuszczenie
parku jeszcze dzisiaj (co będzie musiało nastąpić, jeśli nigdzie nie
znajdziemy miejsca noclegowego) i obejrzenie zaćmienia poza nim. Wyszukanie
odpowiedniego miejsca w sytuacji, gdy dysponujemy odbiornikiem GPS, nie
powinno nastręczać trudności.
Kilkanaście kilometrów za Letaba przekraczamy zwrotnik Koziorożca, co
potwierdza także odczyt z GPS. Miejsce to zaznaczone jest ogromnym spękanym
głazem. Można opuścić samochód, co rzecz jasna skwapliwie czynimy, ustawiając
się do pamiątkowej fotografii. Chwilę później inni turyści wysypują się z
samochodów.
Po dłuższym czasie mijamy pierwsze miejsce wyznaczone do obserwacji przez
władze parku — Dzombo Viewing Site. Są to po prostu dziesiątki palików
wbitych w ziemię i połączonych plastikową taśmą. Co kilkaset metrów stoją
plastikowe toalety oraz punkty pomocy medycznej.
W Shingwedzi nic nie wskazuje na to, że jest to po prostu wielki kemping w
środku sawanny, po której swobodnie hasają dzikie zwierzęta. Przypomina to
raczej festyn w małym miasteczku: dziesiątki samochodów, setki ludzi, mnóstwo
policji… Wizyta w recepcji potwierdza nasze obawy: wolnych miejsc nie ma od
dawna, podobna sytuacja panuje w innych obozach na północy parku.
Dłuższą chwilę zajmuje mi walka z komputerem i aparatem, w końcu jednak udaje
mi się w ciągu kwadransa przesłać (za naprawdę paskarską cenę) do Polski
kilkanaście zdjęć. Zyskuję dzięki temu cenne miejsce na karcie pamięci. Mimo
iż obiecałem sobie, że tym razem nie będę robił żadnych zdjęć podczas
zaćmienia, dochodzę do wniosku, że "przezorny zawsze ubezpieczony"… Tomek o
mały włos nie staje się właścicielem akra ziemi w Afryce — oczywiście tylko
tytularnym, "za jedyne pięćdziesiąt dolarów", jak zachwala agitująca
kobieta.
W niewesołych nastrojach opuszczamy Shingwedzi. Do najbliższej bramy
wyjazdowej z parku mamy prawie siedemdziesiąt kilometrów. Po drodze mijamy
dwa kolejne miejsca do obserwacji: Nwarihlangari i Boyela.
Przed Punda Maria błądzimy kilkanaście minut. W obozie panują warunki do
złudzenia podobne do tych, które znamy już z Shinwedzi: tłum, ścisk,
gorączkowe poszukiwanie miejsc (nie jesteśmy jedyni), długie ogonki w
recepcji, sklep wypełniony "zaćmieniowymi" gadżetami… Nic tu po nas.
Przy wyjeździe z parku ubezpieczamy się na wypadek, gdybyśmy chcieli do niego
wrócić po zaćmieniu, uzyskując dodatkową pieczątkę w recepcji. Napisy na
koszulkach wielu gości niedwuznacznie wskazują, po co tutaj przyjechali:
"Real eclipse chasers were in Siberia in 1997"
("Prawdziwi łowcy zaćmień byli na Syberii w 1997").
Na mapie wyznaczamy cztery potencjalne lokalizacje, skąd możemy obejrzeć
zaćmienie. Wszystkie leżą rzecz jasna na linii centralnej, która w dwóch
miejscach przecina drogi główne, a pomiędzy nimi dwie boczne — sądząc z
naszych wcześniejszych doświadczeń będą to drogi bite. Postanawiamy zrobić
zakupy w najbliższym mieście — Thohoyandou — i niezwłocznie ruszyć dalej tak,
by przejechać przez wszystkie cztery miejsca, a potem wybrać najlepsze i z
niego obejrzeć zaćmienie.
Thohoyandou okazuje się być średniej wielkości, źle rozplanowanym
urbanistycznie miastem, w którym łatwo się zgubić, a trudno odnaleźć. Nie
robi na mnie dobrego wrażenia, niemniej jednak czuję się w nim stosunkowo
bezpiecznie. Jest już późno; po opuszczeniu Thohoyandou i przejechaniu przez
przyległe do niego Sibasa bez żadnego ostrzeżenia zjeżdżamy z asfaltu na
nierówną drogę ziemną. Nisko wiszący dysk Gwiazdy Dziennej zalewa ciepłym,
przyjemnym dla oka światłem lateryt drogi, nadając mu gorącą i czerwoną,
niczym rozgrzana lawa, barwę. Mam wielką ochotę zrobić zdjęcie, ale czas goni
nas bardziej niż kiedykolwiek. Wkrótce nadejdzie noc, a wtedy trudno będzie
prowadzić samochód, nie mówiąc już o wypatrywaniu odpowiedniego miejsca do
przeprowadzenia obserwacji.
Droga jest wybitnie złej jakości, bardzo kamienista i pełna wybojów i
wykrotów, na których co chwilę podskakuje nasz mocno obciążony Nissan,
wydając przy tym przyprawiające o dreszcze zgrzyty, trzaski i głośne
uderzenia. Z obawy o uszkodzenie podwozia staram się nie przekraczać
prędkości 40 km/h. Zapadający szybko mrok i niezbyt odpowiedni do obserwacji,
górzysty teren zmusza nas do zmiany wcześniejszych zamierzeń. Od czasu do
czasu przejeżdżamy przez zagubione wioski, ścigamy się z rozklekotanym
autobusem, wzniecającym na drodze olbrzymi tuman kurzu… Dwa potencjalne
stanowiska obserwacyjne odrzuciliśmy po ich pobieżnym obejrzeniu, do
trzeciego z pewnością nie dotrzemy, pozostaje ostatnie, na przecięciu linii
centralnej z drogą R525, na mapach zaznaczoną jako asfaltową.
Okolica, przez jaką podróżujemy, obfituje w jeziora i rzeki oraz zalesione
góry z jaskiniami. Wszystkie te miejsca, według miejscowych legend,
zasiedlone są przez duchy, zarówno całkowicie niezależne i żyjące własnym
życiem jak elfy, jak i dusze przodków mieszkańców tych terenów. Do niektórych
miejsc, takich jak Święty Las, który mijamy w odległości niespełna pięciu
kilometrów, czy jeziora Fundudzi, mają dostęp tylko wtajemniczeni. W Mutale,
niedaleko Świętego Lasu, do dziś odbywają się obrzędy płodności, podczas
których dziewczęta z ludu Venda przechodzą inicjację przygotowującą je do
dorosłości. Wielkim szacunkiem cieszą się tradycyjne metody leczenia, na
straży których stoją zielarze oraz szamani rozmawiający z duchami i czerpiący
od nich tajemną wiedzę.
Po kilkudziesięciu kilometrach prawdziwego "Camel Trophy" (dla samochodu tej
klasy co nasz jest to odpowiednie określenie) ponownie wjeżdżamy na asfalt.
Co za ulga… Dla pewności oglądam — kolejny już dzisiejszego wieczoru raz -
opony i tę część podwozia, do której mogę dotrzeć. Samochód wygląda na
sprawny, wskaźniki nie alarmują, kontrolki świecą uspokajająco… Możemy
jechać dalej na zachód, w kierunku Messiny.
Pozwalam sobie na rozwinięcie większej prędkości. Napięcie, które czułem
podczas jazdy przez ostatnie kilka godzin, powoli opada; rozluźniam się
lekko. Droga jest zupełnie pusta, z rzadka tylko mijamy się z innymi
pojazdami. Zajęty wypatrywaniem dziur w nawierzchni i innych słabo widocznych
przeszkód na poboczach o mały włos unikam brzemiennego w skutki zdarzenia. W
długich światłach coś majaczy niewyraźnie. Odruchowo zdejmuję nogę z gazu — i
gwałtownie naciskam na hamulec. Zatrzymujemy się — dzięki ABS bez pisku opon
- kilka metrów przed stadem krów przechodzących przez jezdnię. Uff, było
blisko — kostucha nigdy nie śpi…
Po kilkudziesięciu kilometrach dostrzegamy po lewej stronie drogi jakieś
światło. Ognisko, kilka samochodów, jacyś ludzie… Niespełna dwieście metrów
wcześniej GPS wskazał, że właśnie przekraczamy linię centralną. Nie
zastanawiając się długo zjeżdżam w łagodne zagłębienie terenu. Chyba jesteśmy
na miejscu; to niemal ten sam południk, na którym leżą Sankt Petersburg,
Kijów i Odessa.
Biali mężczyźni skupieni wokół ogniska to miłośnicy astronomii z Afryki.
Jeden z nich przywiózł ze sobą "ciężką artylerię" — czterdziestocentymetrowej
średnicy teleskop firmy "Meade", prawdziwe cacko. I pomyśleć, że to amatorski
sprzęt… Informują nas, że po drugiej stronie drogi znajduje się obóz NASA,
ale gdy chcieli dołączyć do naukowców, zażądano od nich prawdziwie
astronomicznej opłaty. Ech, ci Amerykanie… My na szczęście możemy stać w
wybranym miejscu zupełnie za darmo.
Niebo jest przepiękne, bez jednej chmurki, gwiazdy wydają się wisieć tuż nad
głową. Na zachodzie widać rzadkie i piękne zjawisko — jasny pas nachylony do
horyzontu i delikatnie zanikający w miarę oddalania się od niego. To tak
zwane światło zodiakalne — światło Słońca rozproszone na pyle
międzyplanetarnym, zawieszonym w płaszczyźnie ekliptyki.
Chwilę rozmawiam z Qedem, potem rozkładam fotel w samochodzie i próbuję
zasnąć przy akompaniamencie muzyki płynącej z słuchawek. Nie jest to łatwe, w
aucie jest gorąco i duszno. Wreszcie decyduję się na to, czego chciałem
spróbować wybierając się do Afryki — noc pod gołym niebem. Qed dołącza do
mnie; rozkładamy karimaty wprost na ziemi, wsuwamy się do śpiworów i
wpatrzeni w cudowne południowe niebo niepostrzeżenie zapadamy w sen.
Dzień, który zaczął się dwa razy
Gdy budzę się krótko po wschodzie Słońca, jestem doskonale
wypoczęty. Miejsce, w którym rozłożyłem karimatę okazało się być przyjazne i
nie obdarzyło mnie żadnymi dolegliwościami ani nieproszonymi gośćmi w rodzaju
gnieżdżących się w uchu owadów. Noc była bardzo ciepła. Mimo że prawie całe
niebo jest jeszcze błękitne, nad zachodnim widnokręgiem pojawiają się drobne
chmurki. Zdumiewająca jest szybkość, z jaką się rozwijają. Dosłownie pół
godziny później całe niebo jest nimi pokryte. Rok bez deszczu, a nawet trzy
tygodnie bez chmur nie mogły trwać wiecznie. Chociaż mówiąc między nami mogły
zaczekać jeszcze kilka godzin — ot, złośliwość losu…
Mimo iż Fachowy głośno wyraża nadzieje na poprawę pogody albo chociaż dziury
w pokrywie chmur, godzę się z faktem, że drugie z trzech całkowitych zaćmień,
których będę świadkiem, obejrzę na zachmurzonym niebie. Pozostaje mi mieć
nadzieję, że następne — może na Antarktydzie za rok, może w Afryce za trzy
lata? — uraczy mnie lepszą aurą.
Nareszcie mam okazję zaznajomić się z okolicą, w jakiej jesteśmy. Z mapy
wynika, że stoimy w bezpośredniej bliskości Njelele — prawego dopływu rzeki
Limpopo, stanowiącej granicę między RPA i Zimbabwe. W czasie, gdy spałem, po
obu stronach drogi ustawiły się rzędy samochodów; teren, na którym ulokowali
się badacze z NASA wygląda teraz jak parking przed centrum handlowym w
sobotnie popołudnie. Wokół nas ludzie rozstawiają sprzęt, wyciągają
turystyczne krzesełka i stoliki, jedzą śniadanie… Mimo że jest zaledwie
kwadrans po szóstej, temperatura jest doskonała do normalnego funkcjonowania
- 24 stopnie Celsjusza.
Pierwszy kontakt — początek zaćmienia częściowego. Przez mylarowy filtr
spoglądam od czasu do czasu na niebo; zazwyczaj jednak ochrona ta jest zbędna
- chmury są tak gęste, że bez większych obaw o uszkodzenie wzroku można
obserwować, jak Srebrny Glob stopniowo zasłania coraz większą część tarczy
Gwiazdy Dziennej. Trzeba jedynie uważać na niespodziewanie pojawiające się
niewielkie przerwy w chmurach. Ponieważ jesteśmy na południowej półkuli,
Księżyc pojawił się z lewej strony Słońca wspinającego się nad północny
horyzont — odwrotnie niż w naszych szerokościach geograficznych, gdzie Słońce
góruje na południu. Dookoła mnie trzaskają migawki; również ja nie potrafię
oprzeć się pokusie zrobienia choćby kilku zdjęć — mimo iż wcześniej obiecałem
sobie, że podczas tego zaćmienia nie będę zajmował się fotografowaniem.
Co pewien czas sprawdzam temperaturę powietrza. Jest niezmienna, wciąż 24
stopnie, inaczej niż półtora roku temu w Zambii, gdy ochładzało się wraz ze
wzrastającą fazą zaćmienia, a więc i zmniejszającą się widoczną powierzchnią
Słońca grzejącego Ziemię. Wpływ na takie, a nie inne wskazania termometru ma
bez wątpienia obecność powłoki chmur. Robi się jednak chłodniej, wiatr się
wzmaga — często raportowane zjawisko podczas głębokich zaćmień, które
zauważyłem także w Zambii.
Kilka minut przed kulminacją oddalam się, by w samotności przeżyć emocje
towarzyszące zaćmieniu całkowitemu i jego nieopisane piękno. Znajduję dogodne
miejsce w szerokiej przerwie między samochodami na poboczu, wśród uschniętych
traw, tuż przy drewnianym słupie telegraficznym. Jest już wyraźnie ciemniej,
kontrasty wciąż się pogłębiają, cienie są ciężkie, mam wrażenie, że można je
kroić nożem. Spoglądając na ledwo już widoczny rąbek słonecznego dysku słyszę
dziwny odgłos, coś jakby odległe zawodzenie. Rozglądam się w poszukiwaniu
źródła dźwięku, ale nie zauważam niczego, co wzbudziłoby moje podejrzenia.
Ustawiając się do kolejnego zdjęcia ("Ten przeklęty aparat! Po co go brałem,
przecież chcę tylko oglądać!" — klnę pod nosem) opieram się o słup, by
zminimalizować wstrząsy — i drżenie rąk z nadmiaru emocji — przy naciskaniu
migawki. W jednej chwili zaczynam rozumieć, skąd pochodzą słyszane cały czas
odgłosy. To przewody wibrujące pod wpływem "przedzaćmieniowego" wiatru
przenoszą drgania poprzez martwą tkankę drewnianego słupa wprost do mojego
ucha. Odwracam się do tyłu, szukając nadchodzącego z zachodu księżycowego
cienia. Niestety, chmury uniemożliwiają mi jego dostrzeżenie, chociaż niebo
jest tam jakby ciemniejsze; nie widzę także "latających cieni", które przy
bezchmurnej pogodzie powinny być doskonale widoczne na ziemi.
Całą uwagę skupiam zatem na tym, co dzieje się na niebie. Czekam na to, co
nieuniknione. Czuję, jak cały się trzęsę. To niesamowite uczucie, pierwotna,
dziwna bojaźń; w dobie "szkiełka i oka" i społeczeństw technicznych wydaje
się być czymś nie na miejscu. Przypominają mi się twarze praludzi namalowane
na gitarze w schronisku w górach Drakensberg kilka dni wcześniej. To już moje
trzecie całkowite zaćmienie, a wciąż czuję się tak, jakbym widział je
pierwszy raz i nie do końca rozumiał jego przyczyny.
Mrok zapada w ciągu sekund, dosłownie wypełza z każdej szpary, spod każdego
kamienia. Chmury przewalają się przed zaćmionym Słońcem, ale wciąż widzę
maleńki fragment jego jasnej tarczy. Patrzę jak zahipnotyzowany; na prawym
brzegu błyska diament — ostatni widoczny kawałek fotosfery. Teraz, już…
…korona. Czerwone protuberancje wykwitające z "czarnego Słońca".
Niewysłowione piękno. Słowa, których nigdy nie wypowiem. Przytulam się do
"grającego słupa", chcąc słyszeć jego muzykę. Niesamowite chóry, potępieńcze
jęki i zawodzenia wypełniają mój umysł, w połączeniu z widokiem korony
ograniczonej chmurami wywołując doznania będące poza wszelkim opisem. Na
chwilę muszę przymknąć oczy. Świadomość bezpośredniego udziału w kosmicznym
przedstawieniu wręcz ścina z nóg. Nie jestem li tylko widzem — ponownie dane
mi jest zagrać w nim rolę aktora, a właściwie marnego statysty w porównaniu z
rolami odgrywanymi przez Słońce, Księżyc i Ziemię. Gwiazda Dzienna, Srebrny
Glob i Błękitna Planeta ustawiły się na moment na wspólnej linii, a ja mam
szczęście być w odpowiedniej chwili na właściwym miejscu. Trudno mi o tym
mówić…
Nie wiem jak i kiedy trzęsące się ręce robią parę zdjęć. Horyzont wokół mnie
świeci pomarańczowo, z wielkiego placu kilkaset metrów dalej słychać
nieustanny krzyk rozentuzjazmowanego tłumu. Dzięki chmurom jest ciemno,
ciemniej niż w Zambii, choć tam Słońce było skryte głębiej za tarczą
Księżyca. Drogą wędrują czarnoskóre kobiety, zupełnie nie zwracając uwagi na
spektakl rozgrywający się na nieboskłonie; przejeżdżające z trąbieniem
pick-upy wypełnione młodymi ludźmi nie zatrzymują się nawet na chwilę, tak
jakby Natura odtwarzała dla nich tę samą scenę tak często, że już się nią
znudzili. Przechodzi im koło nosa jedyna w ich życiu okazja, by obejrzeć to,
co właśnie się kończy…
Osiemdziesiąt cztery sekundy. Prawa mechaniki nieba są nieubłagane. Tyle trwa
zaćmienie całkowite w miejscu, z którego je obserwujemy. Byłem na to
przygotowany i nie jestem zdziwiony tak bardzo, jak półtora roku wcześniej,
że nagle robi się jasno. O takim dniu, w którym wcześnie rano widoczne było
całkowite zaćmienie Słońca, mówiono dawniej: "dzień, który zaczął się dwa
razy". Gdzieś w środku pozostaje cichy żal, że już po wszystkim i trzeba
wracać do rzeczywistości…
Ostatnie zdjęcia otoczenia i wracam do swoich. Aparat jednak nie daje się
oszukać tak łatwo jak oko, któremu wydaje się, że już jest zupełnie jasno -
zdjęcie jest poruszone. A przecież minutę po zaćmieniu dociera do nas ze
Słońca tyle samo światła, ile minutę przed zaćmieniem, prawda? I jeśli tuż
po fazie całkowitej wydaje mi się, że jest już zupełnie jasno, to jest to
oczywiście wrażenie mylne. Oko po prostu łatwiej adaptuje się do
zmniejszającej się łagodnie ilości światła, niż po przejściu z ciemności do
jasności, nawet stosunkowo niewielkiej.
Wiele osób pakuje się i odjeżdża. Idziemy w ich ślady, mimo iż zaćmienie
częściowe jeszcze trwa. Początkowo kierujemy się z powrotem na wschód, do
Punda Gate, ale po pół godzinie jazdy i dyskusji zawracamy w stronę Messiny.
Znowu mijamy rzędy samochodów, przekraczamy linię centralną, setki ludzi
patrzących w niebo… Zaczyna padać deszcz.
Zatrzymujemy się na najbliższej stacji benzynowej, przy której rośnie
wspaniała palma. Na szczęście nie musimy tankować, gdyż kolejka do
dystrybutorów przypomina mi pamiętane z okresu, gdy w Polsce paliwo
sprzedawano na kartki. Na moment zaglądam do bagażnika i ku mojemu zdumieniu
zauważam "pasażera na gapę" — ogromnego owada o doskonale przezroczystych
skrzydłach, który nie chce się ruszyć pomimo energicznych szturchnięć. W
końcu zrywa się do lotu, bzycząc niczym ciężki śmigłowiec.
Trzydzieści kilometrów za Tshipise skręcamy na południe, wjeżdżając na
potwornie zatłoczoną autostradę N1. Do trwającego na niej remontu i wielu
związanych z tym utrudnień dorzuca swoje "trzy grosze" wielokilometrowy korek
pojazdów, których właściciele wracają z obserwacji zaćmienia do domów.
Posuwamy się z prawdziwie żółwią prędkością, prowadzenie samochodu w takich
warunkach jest niezwykle męczące, wymaga stałej uwagi. Z tej przyczyny mam
ograniczoną możliwość podziwiania widoków za oknem — pokonujemy właśnie pasmo
Soutpansberg. Przełęcze, zakręty i tunele przebijające lesiste góry stanowią
ciekawe urozmaicenie jednostajnego krajobrazu sawanny i buszu, otaczających
nas w ostatnich dwóch dniach.
U podnóża gór rozłożyło się miasto Louis Trichardt, przez które przejeżdżamy
stosunkowo sprawnie. Stąd już tylko nieco ponad sto kilometrów do
Pietersburga, gdzie mamy zamiar zatrzymać się na noc. Pietersburg, znany
także pod podwójną nazwą Pietersburg/Polokwane, to młody w porównaniu z
większością polskich miast ośrodek, pełniący rolę stolicy Prowincji Północnej
- jednego z "województw" Republiki Południowej Afryki. Prowincja Północna
jest zagłębiem, w którym wydziera się Ziemi wiele strategicznych surowców
mineralnych. Złoża kilku z nich są największe na świecie. Obok złota i węgla
kamiennego wydobywa się m.in. rudy berylu, antymonu, żelaza i platyny.
Kopalnie rud miedzi ulokowane są w pobliżu Phalaborwa, przez którą
wjeżdżaliśmy do parku Krugera. Pietersburg może się ponadto poszczycić
najmniejszą przestępczością spośród wszystkich stolic prowincji RPA.
Na południe od miasta założono rezerwat przyrody — Pietersburg Nature
Reserve, będący domem dla wielu gatunków zwierząt, między innymi zebr, żyraf
i białych nosorożców. Tam właśnie się kierujemy po dokonaniu zakupów w
centrum miasta. Na parkingu czarnoskóry mężczyzna zwraca moją uwagę na tylną
prawą oponę, z której niemal całkowicie uszło powietrze. To pierwsza — i
zarazem ostatnia — awaria naszego dzielnego Nissana. Uszkodzenie nastąpiło
prawdopodobnie podczas rajdu z parku Krugera do miejsca, z którego
oglądaliśmy zaćmienie. Na najbliższej stacji benzynowej pompuję koło, wymianę
zostawiając na wolną chwilę w rezerwacie, do którego tymczasem dojeżdżamy.
Wynajmujemy okrągłą chatę, pretendującą do miana rondaweli, wyposażoną w
łazienkę, aneks kuchenny i przewidzianą dla czterech osób. Warunki są znośne,
nie narzekam na stłuczone kafelki czy brakujący prysznic… Zmęczony dniem
pełnym wrażeń i męczącą podróżą wiozę jeszcze Toma i Qeda do miasta po piwo,
którego znalezienie okazuje się być nadspodziewanie trudne i natychmiast po
powrocie do rezerwatu zasypiam.
Zwrotnik Koziorożca, równik, zwrotnik Raka…
Wstaję wcześnie rano. Po kąpieli i śniadaniu zmieniam koło,
które w ciągu nocy wyraźnie sflaczało, a potem uzupełniam notatki w dzienniku
podróży, czekając, aż chłopaki przygotują się do wyjazdu. Pietersburg
opuszczamy około dziewiątej rano. Dzisiaj mamy do pokonania prawie trzysta
kilometrów — tyle właśnie dzieli nas od administracyjnej stolicy RPA,
Pretorii.
Nie musimy się spieszyć. Zjeżdżamy z autostrady N1, by w spokoju kontemplować
trzecie już w tej podróży przekroczenie zwrotnika Koziorożca — pierwsze
nastąpiło na pokładzie samolotu, drugie w Parku Narodowym imienia Krugera.
Droga jest szeroka i wygodna, co kilkadziesiąt kilometrów przerywana bramkami
pobierającymi opłaty za przejazd. Kilkaset metrów za jedną z nich zatrzymuje
nas policja. To druga rutynowa kontrola, jakiej zostajemy poddani w RPA.
Kończy się na sprawdzeniu prawa jazdy i dokumentów potwierdzających
wypożyczenie samochodu w agencji.
Jedziemy ze średnią prędkością ponad 100 km/h, włączając w to półgodzinny
postój na zwrotniku Koziorożca. Do Pretorii docieramy około południa. W
centrum miasta zaopatrujemy się w wiktuały na wieczór i jutrzejszy ranek. W
Mazuri Backpackers Lodge wynajmujemy pokój i po uzyskaniu od przyjaznego
właściciela wskazówek pozwalających na dotarcie do najbliższej myjni
zostawiamy Fachowego, we trójkę jadąc we wskazane miejsce.
Trafiamy bez większych kłopotów. Na szczęście myjnia, w jakiej jesteśmy,
obsługiwana jest ręcznie. Sprzęt wygląda na profesjonalny, trzej mężczyźni
nie mają akurat klientów. Zlecam kompleksowe mycie poczynając od karoserii,
poprzez odkurzanie, na woskowaniu plastikowych elementów wewnątrz kabiny
kończąc. Nasza Almera wygląda bowiem jak prawdziwy weteran szos: biały lakier
zszarzał, na podłodze i siedzeniach tony piasku, pod kloszem lampki
dziesiątki owadów, drzwi skrzypią od czerwonego pyłu, który widać we
wszystkich możliwych zakamarkach. Takie mycie musi potrwać — pracownik
obiecuje, że za półtorej godziny wszystko będzie gotowe.
Postanawiamy zatem skorzystać z wolnego czasu i poszukać sklepów. Kilkaset
metrów przed myjnią zauważyliśmy średniej wielkości centrum handlowe.
Przechadzamy się po nim, wydając resztki posiadanych randów. Kręci się tutaj
mnóstwo białych, czuję się zupełnie inaczej niż na prowincji. Atmosfera
stolicy jest wyczuwalna niemal fizycznie. Pozwalamy sobie na małe piwko w
niewielkiej restauracji, obdarzając młodego kelnera stosem monet, których
chcemy się pozbyć. Przechadzamy się też chodnikiem wzdłuż ruchliwej ulicy,
przyglądając się domom ukrytym za wysokimi murami, często strzeżonymi przez
psy, otoczone ogrodami z pięknymi kwiatami.
O umówionej godzinie stawiamy się w myjni. Pracownicy właśnie dopieszczają
naszego Nissana. Prawie go nie poznajemy; aż strach wsiąść, by znowu go nie
zanieczyścić. Wspólna kasa jest już na wyczerpaniu, ale wystarcza jej jeszcze
na naprawę uszkodzonego koła na sąsiadującej z centrum handlowym stacji
paliw. W czasie, gdy pracownik stacji zajmuje się naprawą, my robimy zakupy.
Fachowy ma dziś urodziny i polecił Qedowi kupić kilka butelek "Castle" na
wieczór. Ja do Polski zabiorę biltong — płaty suszonego mięsa, które
tak bardzo mi zasmakowało.
Po powrocie do Mazuri Backpackers Lodge zabieramy się do konsumpcji
pseudoobiadu. Krótko po nim rozsiadamy się w wygodnych kanapach we wnętrzu
otwartego na oścież garażu zamienionego w czytelnię i rozpoczynamy
świętowanie urodzin Maćka — i naszego ostatniego wieczoru na Czarnym Lądzie
podczas tego pobytu. Wiernie sekunduje nam w tym sympatyczna suka owczarka
niemieckiego, wyraźnie szczęśliwa, że ktoś chce się z nią bawić.
Niezmordowanie biega za rzucaną jej piłką tenisową.
Gdy kończy się piwo, zamykamy nasz teatrzyk. Jutro ostatni akord pobytu -
podróż do Jo'burga.
…czyli "dziś Pretoria, jutro Zgorzelec"
Pretorię opuszczamy krótko po dziewiątej rano. Dzisiaj w
Polsce dzieci dostają prezenty od Świętego Mikołaja, który o nas jakoś
zapomniał. Z Pretorii do Johannesburga jest zaledwie czterdzieści minut jazdy
autostradą. Łapie nas przelotny deszcz. Do miasta dojeżdżamy na tyle
wcześnie, że udaje nam się skoczyć do centrum na frytki i kurczaka. Później
kierujemy się na lotnisko.
Na podziemnym parkingu przeznaczonym specjalnie dla agencji wynajmu
samochodów stawiamy naszego Nissana, opróżniając go z naszych plecaków,
karimat i mnóstwa drobiazgów. Gdy patrzymy na złożone na wózku bagażowym
rzeczy, trudno nam uwierzyć, że to wszystko zmieściło się do samochodu…
Dłuższą chwilę trwa załatwianie formalności w siedzibie "Hertza". Jako
kierowca zobowiązany jestem asystować pracownikowi agencji przy kontroli
stanu technicznego samochodu. Przebiega ona błyskawicznie i bez najmniejszych
zastrzeżeń.
Do odlotu pozostało nam ponad dziesięć godzin, które prawie w całości
spędzamy na poziomie widokowym, śledząc starty i lądowania oraz bieżącą
obsługę skrzydlatych maszyn stojących tuż pod oknami. W holu wiszą zdjęcia
pracujących dzieci z Soweto — getta, w którym w okresie apartheidu
zamieszkiwała czarna ludność okolic Jo'burga.
Około dziewiętnastej ustawiamy się w długiej kolejce do odprawy bagażowo -
celnej. Już po przejściu przez bramki kontrolne zaczepia mnie młoda
dziewczyna, pracująca dla rządowego Biura Turystyki. Z jej pomocą wypełniam
kilkustronicową ankietę mającą na celu zdobycie mojej opinii o RPA, a później
szybko zmierzam do samolotu.
Maszyna rozpędza się na betonowym pasie i odrywa od ziemi. Ostatni rzut oka
na rozświetlony i błyszczący od padającego od kilku godzin deszczu
Johannesburg, a później już tylko usypiający pomruk silników. Zapadamy w
sen…
Przesypiamy całą Afrykę, oba zwrotniki i równik. Budzę się dopiero nad górami
Atlas, wnioskując ze wskazań wyświetlanej na bieżąco mapy. Tym razem
dostaliśmy niestety miejsca pośrodku kadłuba i nie możemy śledzić przez okna
Ziemi pod nami.
W Madrycie lądujemy półtorej godziny przed wschodem Słońca. Niebo jest
pogodne, nad jaśniejącym już nieśmiało południowo-wschodnim horyzontem
niezwykłym blaskiem lśni Wenus.
Wpół do dziesiątej Airbus A320 podrywa się do lotu. Nad Europą lecimy w
pełnym świetle dnia. Sporo miejsc z tyłu kabiny jest pustych, rozsiadamy się
przy oknach. Fachowy dostrzega na chmurach ciekawe zjawisko — kręgi w
kolorach tęczy, wywołane załamaniem światła na kadłubie samolotu.
Trzy godziny po starcie ze stolicy Hiszpanii lądujemy w stolicy naszego
zachodniego sąsiada — Berlinie. Nasze bagaże jako pierwsze pojawiają się na
taśmociągu. Błyskawicznie przebieramy się w toaletach, wyciągając cieplejsze
ubrania — tutaj jest przecież chłodna jesień, na zewnątrz pada i wieje. W
ostatniej chwili wbiegamy do autobusu jadącego do dworca ZOO. Wpadamy na
niego zaledwie kilka minut przed odjazdem pociągu do Cottbus. Tłumy ludzi nie
ułatwiają nam kupna biletu. Przypadek sprawia, że zaczepia mnie mężczyzna
około pięćdziesiątki, proponując sprzedaż niepotrzebnego mu już, a wciąż
ważnego biletu Wochenende Ticket. Nie namyślając się długo wręczam mu 20 euro
i natychmiast biegniemy na peron — mamy niespełna minutę do odjazdu pociągu.
Na nasze szczęście spóźnia się on o trzy minuty (w Polsce takie "spóźnienie"
uważa się za "przyjazd o czasie") i spokojnie wsiadamy.
W Cottbus kupujemy świeży chleb — wcześniej nie mieliśmy okazji nic zjeść,
poza przekąską podaną na pokładzie samolotu — i wsiadamy do następnego
pociągu, jadącego w kierunku Görlitz. Leżący na polach śnieg i zamarznięta na
polach woda dobitnie uświadamiają nam, że zima za pasem. Dziwne to uczucie po
tylu dniach spędzonych w tropikach…
Przez Görlitz maszerujemy w towarzystwie Ukraińca, który aż spod Rostocku
wraca z "raboty" do swoich, w okolice Odessy. Nie zazdrościmy mu — jeszcze
tyle godzin w podróży… Pogoda jest typowo jesienna, z przenikającym do
szpiku kości wiatrem, bezlitośnie wzmagającym uczucie chłodu. Szybko
przekraczamy przejście graniczne i już jesteśmy w Zgorzelcu. Polska wita nas
typowym dla naszego kraju bałaganem i brudnymi ulicami.
Energicznie idziemy znajomymi ulicami, od czasu do czasu zasięgając języka u
przechodniów. Na parkingu przed stacją kolejową jacyś młodzieńcy popisują się
umiejętnościami zarzynania wysłużonego Poloneza. Sama stacja, zamiast
zachęcać do podróży, po prostu straszy: zamknięte na głucho drzwi bronią
dostępu do budynku, który przypomina raczej lotniczy hangar, powybijane
szyby, ściany pomazane farbami, cuchnące moczem cieniste zakamarki, w których
przesiaduje kwiat miejscowej młodzieży… Nie, zdecydowanie nie tęsknię do
takiej Polski.
Gdy z trudem wchodzimy na peron, słyszymy zapowiedź jakiegoś pociągu. Nie
rozumiem ani jednego słowa, ale widząc ludzi stojących na nieoświetlonym
peronie, z którego odjeżdżają pociągi do Legnicy i Wrocławia domyślam się, że
zdążyliśmy w ostatniej chwili.
Z narażeniem życia przechodzimy przez tory wiedząc, że nie zdążylibyśmy
wrócić na schody i przebiec kładką na właściwy peron. Dopiero po wejściu do
pociągu i zajęciu miejsc w przedziale pytamy nielicznych pasażerów, dokąd
jedzie nasz pociąg. "Do Wrocławia" — brzmi uspokajająca odpowiedź. Jeszcze
raz się udało…
We Wrocławiu udajemy się do dworcowej knajpy na ostatnie wspólne piwo: za
godzinę Tom odjedzie do Katowic, ja do Świebodzic, a Fachowy i Qed pojadą do
swoich wrocławskich mieszkań.
I w taki oto prozaiczny sposób kończy się nasza wspólna przygoda — wyprawa po
księżycowy cień.
[ Astronomia | Frombork
| Podróże | Rozmaitości | Strona
główna | Informacje techniczne | Nowości | Mapa strony | PGP
]
Ostatnia aktualizacja: 29 grudnia 2003
© 1999–2018 by Tomasz Lewicki