Księżycowy cień
Zdjęcia zaćmienia | Zdjęcia z wyprawy
Spis treści
Poniższy opis stanowi odtworzony z pamięci
dziennik naszej podróży do Zambii na całkowite zaćmienie Słońca 21 czerwca
2001 roku. Oryginał zaginął w ostatnim dniu naszego pobytu w Lusace (stolicy
Zambii) wraz z plecakiem, w którym były także notatki dotyczące wykonanych
przez nas fotografii z filtrem polaryzacyjnym, zdjęć w świetle białym, atlas
nieba oraz teleobiektyw Sigma 400 mm, należący do Toma. Ogólnie wiadomo, że
ludzka pamięć jest zawodna. W związku z tym relacja jest miejscami niepełna,
gdyż przeżyć i przygód było tak wiele, że ich codzienne zapisywanie było
koniecznością, a zwłoka w aktualizacji rzędu dwóch — trzech dni powodowała,
że odtworzenie biegu wszystkich wydarzeń, o których chcielibyśmy napisać lub
zaledwie wspomnieć, było bardzo trudne. Opis ten będzie zatem aktualizowany
tak często, jak tylko przypomnimy sobie (Tom i ja) cokolwiek, o czym nie
napisaliśmy wcześniej.
W opisie wyprawy staraliśmy się zawrzeć informacje, które uznaliśmy za
przydatne ewentualnym turystom, m. in. ceny różnych artykułów i usług,
wyszczególnienie kosztów biletów wstępu, kosztów wynajmu samochodu, noclegów,
informacje o lokalnych warunkach itp., ale i rzeczy mniejszej wagi, które z
jakiegoś powodu nam wydały się istotne bądź ciekawe (bo kogo zainteresuje np.
miesięczny zarobek policjanta w Zambii?). Jeśli nie znajdujesz tutaj
odpowiedzi na swoje pytanie — napisz do nas (adresy na dole strony), na pewno
odpowiemy.
W rolach głównych:
Tomek (KC) zwany także Tomem — członek Stowarzyszenia Astronomii
Amatorskiej "Solaris"; pracownik Polskiego Komitetu Normalizacyjnego w
Katowicach
Iwona — lekarz dermatolog z Żyrardowa
Bohdan — lekarz stomatolog z Łodzi
Jacek — lekarz, specjalista chorób tropikalnych i medycyny morskiej z
Łodzi [zmarł zaledwie kilka dni po naszym powrocie do Polski :(((]
Jola — pielęgniarka; Polka mieszkająca w Niemczech
Eckart — lekarz ginekolog z Niemiec
Miriam — córka Joli, wulkan energii — w przypadku porwania samolotu
stanowiła by broń o takiej sile rażenia, że jednostka antyterrorystyczna
byłaby zbędna ;)
ja — czyli Tomek (KC), członek Stowarzyszenia Astronomii Amatorskiej
"Solaris; student V roku astronomii na Uniwersytecie Wrocławskim
Dzień 1 — 10 czerwca, niedziela
Godzina 5 rano. Z płytkiego, niespokojnego snu wyrywają mnie zimne, natrętne
elektroniczne piski. Błyskawicznie wyłączam budzik i otwieram oczy. Za oknem
już jasno. Dopiero teraz dochodzi do mnie, że dziś zaczyna się moja wielka
podróż. Podróż w poszukiwaniu księżycowego cienia.
Kąpiel, śniadanie, ostatnia kontrola bagażu, pieniędzy i dokumentów. Czas
ruszać — Afryka czeka. Ale Czarny Ląd zobaczę dopiero za dwa dni. Teraz muszę
dostać się do Frankfurtu nad Menem, skąd jutro wieczorem "żelazny ptak"
zabierze nas na wielką przygodę, do której przygotowywaliśmy się niemal 2
lata.
Tomka spotykam w Legnicy. Czeka na mnie w pociągu, który zawiezie nas do
Zgorzelca. Wręcza mi bilet lotniczy, którego załatwienie w ciągu ostatnich
kilkunastu dni powodowało u mnie przyspieszoną akcję serca. Tomek opowiada mi
o swoich "przygodach" z PKP. Cóż, dziś pierwszy dzień obowiązywania nowego
rozkładu jazdy — nie mogło obejść się bez problemów i opóźnień, które
biednego Toma przyprawiły o dreszcze, a o których nie warto tutaj pisać, bo
niemal każdy zna je z własnego doświadczenia.
Jadąc pociągiem dyskutujemy oczywiście o tym, co nas czeka w ciągu
najbliższych kilkunastu dni. Głównym tematem jest rzecz jasna ZAĆMIENIE.
Zresztą to nic dla nas nowego — spotkanie Księżyca ze Słońcem na afrykańskim
niebie jest tematem numer jeden od kilkunastu miesięcy — od ostatniego
zaćmienia całkowitego, które oglądaliśmy na Węgrzech 11 sierpnia 1999 roku.
Przeglądamy również stare egzemplarze magazynu podróżniczego "Voyage", które
Tom zabrał ze sobą, "bo nigdy nie ma czasu, by je przeczytać". W jednym z
numerów — ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu — znajdujemy wzmiankę o Fromborku
i — mocno zakamuflowaną, czytelną tylko dla niektórych — "Wakacjach w
planetarium", czyli nas. Fakt ten napawa nas radością; wycinek z magazynu
pieczołowicie zachowujemy.
Zgorzelec — ostatnia stacja kolejowa po polskiej stronie. Dopiero po chwili
orientujemy się, że pociąg dalej nie jedzie. Po uzyskaniu kilku wskazówek w
myśl zasady "koniec języka za przewodnika" i "kto pyta, nie błądzi" (które
ulegną pewnej weryfikacji w ciągu następnych 2 tygodni) trafiamy na przejście
graniczne i dalej — na stację kolejową Deutsche Bahn w Görlitz. Po kilku
minutach siedzimy już w pociągu. Jego wygląd mógłby być źródłem osobnego
opisu. Ktoś, kto raz w życiu miał okazję jechać niemieckimi kolejami z
pewnością zaświadczy, że ich jakość jest dokładną odwrotnością ich polskiego
odpowiednika. Najprościej można to streścić mniej więcej tak: polskie
Inter-City przeniesione na linię lokalną.
Wybraliśmy niedzielę, by móc skorzystać z możliwości tańszego przejazdu przez
Niemcy. Jedziemy na tzw. "Schönes-Wochenendticket" kosztującym 40 DM, dzięki
któremu do 5 dorosłych osób może jechać wspólnie od północy w sobotę
(odpowiednio: niedzielę) do 3 rano w niedzielę (odpowiednio: poniedziałek)
niektórymi pociągami. Szczegółowe informacje na temat połączenia uzyskaliśmy
z Internetu oraz na stacji w Görlitz. Po drodze mamy kilka przesiadek: w
Dreźnie, Lipsku (największy dworzec kolejowy w Europie), Halle i Kassel.
Ostatni przystanek — Frankfurt nad Menem. Wysiadamy z pociągu po niemal 12
godzinach jazdy przez Niemcy. Dochodzi godzina 23:00. Do odlotu z Europy mamy
jeszcze zatem niemal okrągłą dobę — startujemy jutro, w poniedziałek, o
22:20.
Tymczasem postanawiamy zwiedzić kawałek nocnego Frankfurtu. Zostawiamy
plecaki w dworcowej szafce na bagaże (4 DM/doba) i ruszamy. Spacerujemy
nadrzecznymi bulwarami, ale czujemy narastające zmęczenie. W końcu zmieniamy
początkowy plan całonocnego krążenia po mieście i zapada decyzja: szukamy
noclegu. Ponowna seria pytań — i trafiamy do schroniska młodzieżowego "Haus
der Jugend" (Deutschherrnufer 12) — drogiego, jak na młodzieżową, niezbyt
pojemną kieszeń. Nocleg kosztuje bowiem 35 DM (ze śniadaniem). Jest bardzo
przyjemnie. Dostajemy miejsce w ośmioosobowym pokoju z piętrowymi łóżkami.
Dostępu do pokoju broni zamek kodowy, odblokowywany otrzymaną w recepcji
kartą magnetyczną, która jest ważna do rana. Jeśli chcielibyśmy przedłużyć
pobyt, musielibyśmy ją przekodować — oczywiście po uiszczeniu opłaty za
kolejną dobę. Nie mamy się jak umyć, bo wszystko zostało w plecakach na
dworcu. Rozbieramy się zatem i niemal natychmiast zasypiamy.
Dzień 2 — 11 czerwca, poniedziałek
Budzimy się rano i schodzimy na śniadanie. Po posiłku już mamy zamiar wyjść,
gdy zauważamy, że zaczyna padać deszcz. Postanawiamy zatem przeczekać go,
chociaż Tomek namawia, by nie zważać na opady i iść do miasta. Kupujemy piwo
(tak, tak — w schronisku!) i zasiadamy w przeszklonej, obszernej sali
obserwując świat za oknem. Siedząc w cieple cieszymy się, że nie wyszliśmy ze
schroniska. Na zewnątrz trwa ulewa, jaką rzadko ma się okazję oglądać.
Oglądamy ludzi, którzy — jedni w pośpiechu, inni w pełnym zrezygnowania
spokoju — idą przez ulicę, będącą teraz wartkim strumieniem; samochody z
wycieraczkami nie nadążającymi zbierać wody z szyb, ciężkie chmury ciskające
pioruny nad biurowym centrum miasta, ospałe muchy, kulki gradu na
balustradzie… I nagle Tomek rzuca myśl: a jeśli przez tę ulewę będą
opóźnienia w odlotach samolotów? Uspokajam go, ale gdzieś w środku przyznaję
mu rację. A z nieba wciąż leje się woda — i nie sprawia wrażenia, że ma
zamiar przestać. W końcu po ponad godzinie niebo nieśmiało zaczyna się
przejaśniać, a po kolejnych kilkunastu minutach deszcz zanika. Możemy iść.
Zwiedzamy pobieżnie Frankfurt, cały czas pozostając w ścisłym centrum.
Przypadkowo trafiamy do polskiego biura podróży, mieszczącego się niedaleko
dworca kolejowego Frankfurt Hauptbahnhof. Jako że z Afryki wracamy w środku
tygodnia, nie będzimy mieli możliwości taniego przejazdu przez Niemcy.
Postanawiamy zatem kupić bilety autobusowe na 28 czerwca (Tomek płaci 100 DM
za bilet normalny, ja 90 DM — ulga 10 % dla młodzieży poniżej 26. roku
życia). Okazuje się, że zrobiliśmy słusznie, bowiem wiele miejsc na ten dzień
jest już wykupionych i gdybyśmy nie dokonali zakupu teraz, prawdopodobnie nie
mielibyśmy szans na szybki dojazd do Polski po przylocie z Afryki.
Zabieramy z dworca nasze bagaże i postanawiamy jechać na lotnisko, mimo że
jest jeszcze dosyć wcześnie. Dojazd okazuje się być bardzo łatwy i szybki (10
minut kolejką podmiejską S-Bahn; bilet jednorazowy kosztuje 6,10 DM). Port
lotniczy jest ogromny, przetacza się przez niego masa ludzi, numery lotów i
miejsca docelowe na tablicy odlotów zmieniają się jak w kalejdoskopie. Tutaj
właśnie zaczynam spisywać dziennik podróży, który tak niefortunnie zostanie
gdzieś w sercu Czarnego Lądu.
W ciągu kilku godzin przed odlotem pochłaniamy resztę jedzenia, które
przywieźliśmy ze sobą z Polski. Około 19:00 spotykamy kolejnych członków
naszej ekspedycji: Iwonę, Bohdana i Jacka. Powoli zaczynamy odprawę bagażową,
zostają nam przydzielone miejsca w samolocie. Krótko przed 22:00 wchodzimy na
pokład Boeinga 737 linii Ethiopian Airlines. Witają nas śliczne stewardessy,
niektóre w strojach ludowych (te obsługują pierwszą klasę). Dla Tomka i mnie
będzie to pierwsza podróż lotnicza w życiu. Szczęśliwym trafem dostały nam
się wygodne miejsca tuż za przedziałem załogi, przy oknie, dzięki czemu
swobodnie będziemy mogli obserwować świat pod nami.
Pierwszą rzeczą, którą zauważamy, jest sporych rozmiarów dziura w obudowie
silnika. Wzbudza to w Tomku i mnie ochotę do śmiechu i żartów. Przypominamy
sobie nawzajem filmy, w których głównym wątkiem jest katastrofa lotnicza.
Odlot opóźnia się. W pewnej chwili przez tłum pasażerów zaaferowanych
zajmowaniem miejsc i umieszczaniem bagażu podręcznego przeciska się pracownik
lotniska, podchodzi do nas i mówi, że "z bagażem pana Mazura jest coś nie w
porządku". W oczach Tomka widzę bezbrzeżne zdumienie. Wraca po kilku minutach
z wiadomością, że pomylono nasze (jego i moje) bagaże i to ja muszę
udowadniać, że w moim plecaku nie ma bomby. Prześwietlenie wykazało bowiem,
iż w bagażu znajduje się jakiś metalowy pojemnik. Zastanawiam się, co to może
być: dezodorant, kubek? Pokazuję oba przedmioty, z trudem wydobyte z
pieczołowicie spakowanego plecaka. W porządku, proszę się spakować — brzmi
decyzja. Obok mnie Bohdan i Iwona opróżniają swój plecak — przyczyna jest
identyczna.
Dopiero po oddaniu plecaka pracownikowi przypominam sobie, że mam tam jeszcze
aluminiową menażkę i to zapewne z jej powodu rentgen podniósł alarm. Swoją
drogą zastanawiam się, czy nie można byłoby uniknąć całego zamieszania już w
momencie dokonywania odprawy bagażowej? Przecież wystarczyłoby tam właśnie
umieścić aparat do prześwietlania bagażu i natychmiast wyjaśnić ewentualne
wątpliwości, zamiast robić to gorączkowo tuż przed startem, opóźniając
odlot.
Startujemy kilka minut przed 23:00. Przyspieszenie samolotu na pasie wciska
nas w fotel. Jeszcze kilka sekund — jesteśmy w powietrzu! Światła Frankfurtu
zostają pod nami. Kierunek — Kair.
Dzień 3 — 12 czerwca, wtorek
Kolejny dzień rozpoczyna się nad wybrzeżem Egiptu, w dole widzę drgające
światełka Aleksandrii, a na wschodzie powoli się różowi. Moją uwagę przykuwa
Wenus, błyszcząca jak diament na czarnej draperii nieba. Spojrzałem na Tomka
- śpi. Przez chwilę biję się z myślą "budzić go czy nie", ale w końcu
postanawiam dać mu spokój, chociaż jestem pewien, że nie daruje mi, iż nie
dałem mu obejrzeć pierwszego afrykańskiego wschodu Słońca. Pomyślałem o
zrobieniu zdjęć i zacząłem przygotowywać aparat. Czekam cierpliwie,
obserwując grę barw na widnokręgu: zimne granaty i czernie, przed chwilą
lekko zaróżowione, zaczynają przeradzać się w coraz cieplejsze brązy,
pomarańcze, czerwienie… Po kolejnych kilkunastu minutach zauważam Dzienną
Gwiazdę dostojnie wznoszącą się znad wyraźnie już widocznej granicy lądu i
nieba. Wschód nie wygląda jednak tak, jak zazwyczaj. Mam wrażenie, że Słońce
wschodzi jakby przed linią horyzontu, jak dekoracja w teatrze. Jako
wyjaśnienie przyczyny tego efektu przyjąłem wysokość, na jakiej się
znajdowaliśmy (ok. 10 km) oraz obecność chmur.
Po około 20 minutach ze zdumieniem spostrzegam, że doskonale widzę Wenus,
chociaż Słońce jest już dosyć wysoko na niebie. Prędko jednak o tym
zapominam, gdyż zapalają się światełka nakazujące zapięcie pasów. Budzę Tomka
- podchodzimy do lądowania w Kairze. Na pasie miękko siadamy już w pełnym
świetle dnia. Po zabraniu nowych pasażerów, co trwa około godziny, startujemy
do dalszego lotu. Kolejnym przystankiem jest Addis Abeba — stolica
Etiopii.
Tutaj chciałbym uczynić małą dygresję na temat etiopskich linii lotniczych.
Przeciętnemu Europejczykowi Etiopia kojarzy się z biedą, suszą, głodem,
zacofaniem… Linie lotnicze tego afrykańskiego kraju są całkowitym
zaprzeczeniem tej tezy. Byliśmy naprawdę zdumieni poziomem obsługi na
pokładzie samolotów Ethiopian Airlines (wszystkie cztery loty odbyły się
samolotami tego przewoźnika), ich czystością, jakością posiłków, urodą
stewardess (na co jednak byliśmy przygotowani, jeśli można to tak ująć),
umiejętnościami pilotów (starty i lądowania oraz same loty były bardzo
miękkie i przyjemne). Widać było, iż linia dba o pasażerów i zależy jej na
ich opinii — podczas ostatniego lotu z Addis Abeby do Frankfurtu rozdano nam
ankiety z różnorakimi pytaniami dotyczącymi naszej oceny Ethiopian
Airlines.
Im bliżej jesteśmy Addis Abeby, tym gęstszą powłoką ciężkich chmur przykryta
jest Ziemia pod nami. Po wylądowaniu zauważamy oznaki niedawnego deszczu:
kałuże na płycie lotniska, ludzi w płaszczach przeciwdeszczowych… "Gdzie ta
słynna etiopska susza?" — pytamy samych siebie, pospiesznie zakładając
kurtki i bluzy z długimi rękawami. Okazuje się, że taka pogoda trwa tutaj już
od jakiegoś czasu i na razie nie zanosi się na powrót Słońca.
W Addis Abebie mamy kilka godzin oczekiwania na kolejny samolot, nawet
uwzględniając przesunięcie czasu o jedną godzinę naprzód względem czasu
wschodnioeuropejskiego. Budynek portu lotniczego burzy nasz wcześniejszy,
bardzo pozytywny wizerunek etiopskiego przewoźnika. Jakby żywcem przeniesiony
z komunistycznych czasów (których pozostałości mieliśmy okazję oglądać już
przy podchodzeniu do lądowania: zardzewiałe ciągniki, bezładnie leżące
kontenery lotnicze, powyginana i poprzerywana siatka okalająca lotnisko)
brzydki, betonowy, odrapany budynek — całkowite przeciwieństwo portu, w
którym zaczęła się nasza podróż. Nie lepiej jest wewnątrz — poczekalnia jest
niezbyt imponująca, nieliczne stoiska z całkiem ładnymi, ale i tandetnymi
pamiątkami, jeden bar… Pocieszenie i nadzieję budzi fakt, iż z daleka widać
wielką bryłę nowego terminalu, będącego właśnie w trakcie budowy.
Siedzimy właśnie z Tomem spisując kolejną porcję wrażeń w dzienniku, gdy
podchodzi do nas wyraźnie zdenerwowany Jacek, a za nim Bohdan z Iwoną. "Nasz
lot jest do Luandy, nie do Lusaki" — mówią. Patrzę na tablicę odlotów -
rzeczywiście stoi na niej jak byk Luanda — stolica Angoli. Mimo iż Tomek i ja
jesteśmy pewni, że nasze bilety są prawidłowo wystawione, towarzystwo idzie
się upewnić, czy wszystko jest w porządku. Ja zostaję do pilnowania bagażu.
Jednocześnie myślę sobie, iż wcale nie obraziłbym się, gdybyśmy wylądowali w
Angoli zamiast w Zambii — przynajmniej zobaczylibyśmy zaćmienie trwające
cztery i pół minuty zamiast trzech i pół… Tomek ma tam tzw. "kontakty",
dzięki którym mielibyśmy zorganizowany pobyt. Jedynym minusem byłby fakt, iż
musielibyśmy praktycznie cały czas przebywać w stolicy, gdyż poza nią
sytuacja jest wciąż niepewna — Angola to kraj, w którym wciąż toczy się wojna
domowa, a spotkanie na prowincji oddziału partyzantów — nieważne, z jakiego
ugrupowania politycznego czy wojskowego — może zakończyć się tragicznie.
Po kilkunastu minutach moje rozważania okazują się być jedynie akademickie -
zgodnie z Tomka i moimi przewidywaniami nastąpiła pomyłka na tablicy odlotów.
Celem lotu ET 827 jest jednak Lusaka. Ruszamy do odprawy biletowej. Pomimo
pozostawieniu przed bramką wykrywającą metale wszelkich przedmiotów, które
mogłyby powodować alarm — portfela, pasa z metalową sprzączką, okularów -
wykrywacz uparcie piszczy. Jedyne metalowe rzeczy, jakie na sobie mam, to
guziki i zamek w spodniach. Po przeszukaniu przechodzę dalej. Usilne próby
wytłumaczenia celnikom, iż wstawienie mojej stalowej skrzynki ze sprzętem
fotograficznym do aparatu rentgenowskiego jest pozbawione sensu, kończą się
niepowodzeniem. Podobnie dzieje się z Canonem Tomka i prawie trzydziestoma
naszymi kliszami — mieliśmy nadzieję, że trzymane w dłoni w plastikowej
torbie i pokazywane podczas odprawy unikną naświetlania promieniami Röntgena.
"Nadzieja matką głupich", mówi jednak przysłowie i z rozpaczą patrzymy, jak
nasze filmy znikają w przepastnym brzuchu maszyny. Jakoś nie przemawiają do
nas zapewnienia pracownika lotniska, iż taka kontrola jest "absolutnie
bezpieczna dla filmów". Takie tortury przejdą nasze klisze (i moja skrzynka,
której i tak nic nie jest w stanie ruszyć) jeszcze dwukrotnie. Lotnisko w
Addis Abebie okaże się najbardziej nieugięte pod tym względem. Najbardziej po
ludzku podeszli do sprawy Niemcy -- po prostu poprosili o otwarcie skrzynki i
zademonstrowanie aparatu oraz przejrzeli kilka opakowań na klisze.
Ponownie jesteśmy w powietrzu. Krótko przed startem poznajemy w samolocie
Eckarta, Jolę i Miriam — oni także lecą na zaćmienie. Jak większość takich
spotkań, to również odbyło się przypadkiem. Tomek, który dostał miejsce kilka
rzędów przede mną, usłyszał, jak Jola strofuje córkę po polsku i zdumiony
rozpoczął rozmowę. Od tej pory do końca pobytu byli oni naszymi towarzyszami
podróży. Korzystając z faktu, iż dwa fotele obok Tomka są wolne, przesiadam
się do niego. Lot do Lusaki schodzi nam na rozmowach o zaćmieniu i Zambii.
W pewnej chwili pilot zawiadamia nas o przelocie w okolicach Kilimandżaro. Z
zainteresowaniem oglądamy przez okna pokryty śniegiem szczyt; Tomek
zapamiętale fotografuje.
Chciałbym tutaj wspomnieć o wrażeniu, jakie zrobiły na mnie chmury widziane z
samolotu. Fantastyczny jest moment, gdy samolot dźwiga się z mokrego pasa,
gdzie pogoda jest ponura, wznosi się coraz bardziej, wzbija coraz wyżej, aż w
końcu wlatuje w chmury. Ma się wówczas nieodparte uczucie zanurzenia w
jakiejś nierzeczywistej przestrzeni, czymś na podobieństwo mleka. Chmury są
coraz rzadsze; widać, jak ich kłęby przemykają obok okien. I nagle — jasność.
Wszystko zalewa blask Słońca, które cały czas świeci, chociaż będąc na Ziemi,
w wypranym z barw, szarym otoczeniu można mieć co do tego wątpliwości. Dziób
samolotu cały czas jest zadarty ku górze, wciąż zwiększamy wysokość. A pod
nami — morze chmur. Była chwila, iż miałem trafniejsze porównanie — arktyczna
pustynia. Śniegi po horyzont. Fantastyczne, surrealistyczne kształty lodowych
gór. Olbrzymie zamarznięte przeręble, w których od czasu do czasu pojawia się
powierzchnia Ziemi jakby przypominając, gdzie naprawdę się znajdujemy.
Wrażenia przebywania w bajkowym świecie nie burzy nawet jednostajny odgłos
silników.
Około godziny 16:00 krótki dźwięk i włączone lampki informują nas o
konieczności zapięcia pasów bezpieczeństwa. Pod nami Lusaka — nasz cel. Po
kilkunastu minutach maszyna spokojnie osiada na betonowym pasie i kołuje w
pobliże budynku portu lotniczego, który sprawia nieco przyjemniejsze wrażenie
niż ten w stolicy Etiopii. Spotykając się wielokrotnie w Polsce z ludźmi,
którzy pytali mnie o wyjazd mówiłem, że nie uwierzę w to, że jestem w Afryce
dopóty, dopóki nie dotknę płyty lotniska w Lusace. Nareszcie mogę to zrobić -
ku uciesze Tomka zresztą. Nad nami wielki napis "Lusaka International
Airport". A jednak, na pohybel ironicznie uśmiechniętym niedowiarkom!
Kilka chwil później odbieramy już nasze bagaże i wypełniamy wnioski o
przyznanie wizy. Odprawa przebiega szybko i sprawnie — tylko dlaczego jedno
okienko obsługują aż trzy osoby? Nie ma wiele czasu na zastanawianie -
trzeba szybko wypełnić resztę formalności, wymienić nieco dolarów na lokalną
walutę o nazwie kwacha (wymawia się "kuacza") po kursie 1 $ = 3500 K,
poszukać taksówki (a właściwie wybrać jednego spośród kilkunastu kierowców,
którzy przekrzykują się między sobą proponując swoje usługi) i jechać do
miasta szukać noclegu, bo Słońce wisi już nisko, chociaż nie ma jeszcze
siedemnastej. No tak, dla mnie jako astronoma powinno być jasne, iż tak
blisko równika (15 stopni S) długość dnia i nocy jest bardzo zbliżona.
Dzienna Gwiazda wschodzi około szóstej rano, a zachodzi około osiemnastej — i
tak dzień w dzień. Początkowo trudno nam było się do tego przyzwyczaić.
Nagle z niejakim przerażeniem stwierdzam brak okularów przeciwsłonecznych,
które kupiłem dla ochrony oczu przed promieniowaniem ultrafioletowym.
Zostawiłem je w samolocie! Podobno zażywanie leków przeciwmalarycznych i
brak ochrony oczu to niemal dobrowolne domaganie się uszkodzeń wzroku.
Biegnę na płytę lotniska; strażnicy przepuszczają mnie, gdy gorączkowo
tłumaczę, o co mi chodzi. Z rozpaczą widzę, jak schody odsuwają się od
kadłuba, a silniki zaczynają grać coraz potężniej. Pięć minut za późno!
Podbiegam do kobiety z obsługi lotniska i wyłuszczam jej sprawę. Przez
krótkofalówkę podaje na pokład informację, ale odpowiedź jest negatywna.
Pozostaje mi czekać na jutrzejszy powrót tego samego samolotu, który właśnie
kołuje na pas.
Kilka minut — i trafiam do biura rzeczy zagubionych. Pracownik biura okazuje
mi troskę, wypytuje o wygląd zguby, posyła teleks do Innego Odpowiedniego
Biura i radzi, bym przyszedł jutro. Nic więcej nie mogę dziś zrobić. Czas
jechać do miasta, Tomek już mnie szuka.
Pocieszam się faktem, iż zalecenia co do ochrony oczu odnosiły się do innych
antymalaryków niż te, które zażywamy (Lariam). Swoją drogą, Tomek i ja
zauważamy jeden z często raportowanych objawów ubocznych działania Lariamu -
nie ma nocy bez serii baaardzo dziwnych snów. Biorąc pod uwagę fakt, iż lek
ten należy brać jeszcze kilka tygodni po powrocie z terenu zagrożonego
malarią, czeka nas jeszcze sporo "seansów".
Tutaj moja uwaga co do malarii i komarów. Trafiliśmy na porę chłodną i suchą,
która w Zambii trwa od maja do września. Przypuszczamy, że głównie z tej
przyczyny owadów było bardzo mało; komarów właściwie nie zauważaliśmy. Z
drugiej strony prawdą jest, iż nie kusiliśmy losu: wieczorami i nocami
zakładaliśmy bluzy z długimi rękawami i długie spodnie, a odkryte części
ciała regularnie spryskiwaliśmy kupionymi na miejscu repelentami. Jest to
chyba najlepsza metoda (zakup lokalnych środków przeciwko owadom), ponieważ
dostępne w Polsce repelenty często nie odstraszają owadów występujących na
danym terenie. Rady tej udzielił nam Jacek, doświadczony tropikalista, który
kilka lat spędził w afrykańskich szpitalach polowych.
Wsiadamy do taksówki. W zamieszaniu niewiele brakuje, bym zostawił na wózku
bagażowym swoją skrzynkę ze sprzętem foto. Wracam po nią w ostatniej chwili.
Gdybym zgubił jeszcze ją… Wolę o tym nawet nie myśleć.
Jedziemy w kierunku Lusaki. Kilkaset metrów za lotniskiem pierwsza z wielu w
Zambii kontroli drogowych. Policjant zagląda tylko przez okno i daje znak, by
jechać dalej. Do miasta jest około 20 km, podróż potrwa więc dobre
kilkanaście minut. Dopiero teraz ze zdumieniem zauważam, że… jedziemy lewą
stroną drogi. No tak — przecież to dawna brytyjska kolonia. Językiem
urzędowym jest również angielski — co znakomicie ułatwiało nam porozumiewanie
się.
Kierowca zręcznie wymija dziury w asfalcie, których całą menażerię będziemy
jeszcze mieli okazję poznać na swoich… hmmm… siedzeniach. Rozglądam się
ciekawie wokół — na tyle, na ile pozwala mi leżący na kolanach plecak.
Wjeżdżamy na stację paliw. Na jej ścianie widać spory transparent
"reklamujący" zaćmienie Słońca. Zachęca on do kupowania paliwa. Przy zakupie
pewnej ilości dostaje się kupon, który w losowaniu może przynieść kolorowy
telewizor lub pełny bak paliwa. To bardzo wiele w Zambii, gdzie paliwo jest
droższe niż w Polsce — tym bardziej, gdy porówna się przeciętne zarobki w obu
krajach. O płacach będzie jeszcze przy innej okazji. Wracając do paliwa — po
pewnym czasie przestało nas dziwić, że kierowcy jeżdżą z niemal pustymi
zbiornikami, tankując po 2-3 (tak, tak! Dobrze przeczytałeś!) litry paliwa,
gdy trafi się klient. Nasz kierowca jest niezmiernie zadowolony — umówiliśmy
się z nim na zapłacenie 20 $. Jeszcze bardziej będzie się cieszył, gdy
powiemy mu, że jutro czeka go taki sam kurs.
Stopniowo pojawiają się przedmieścia dwumilionowej Lusaki. Mieszka w niej
jedna piąta wszystkich Zambijczyków. Kraj ma powierzchnię dwukrotnie większą
od Polski; jego kształt przypomina zdeformowaną cyfrę 8. Od zachodu graniczy
z Angolą, od północy z Demokratyczną Republiką Konga i Tanzanią, od wschodu z
Malawi, zaś od południa z Mozambikiem, Zimbabwe i Namibią. Nie ma dostępu do
otwartej wody, ale posiada kilka sporych jezior. Nad jedno z nich — Kariba,
spiętrzone w latach 50. XX stulecia jeszcze przez Brytyjczyków — pojedziemy w
ostatnich dniach naszego pobytu w Zambii, w sposób zupełnie niezaplanowany.
Ale o tym w dalszej części opisu. Wróćmy tymczasem do stolicy.
Ludzie poruszają się najczęściej pieszo lub rowerami, rzadziej autobusami;
samochodami jeździ niewielu, co nie znaczy, iż aut nie ma tam w ogóle — kilka
razy zdarzyło nam się stać w klasycznych korkach. Przyznaję, że można się
czuć nieswojo będąc białym wśród samych Murzynów. Teraz wiem, jak oni czują
się u nas — z tą różnicą, że u nas chyba nikt nie przypatruje się człowiekowi
o ciemnej skórze tak intensywnie jak oni patrzą na nas. Mają do tego prawo -
według danych, do których dotarłem, rocznie odwiedza Zambię około 100 tysięcy
turystów. Większość z nich zapewne przemieszcza się po kraju samolotami i
wynajętymi autobusami oraz samochodami, odpoczywając głównie w hotelach i na
campingach.
Po drodze mijamy — ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu — centrum handlowe
podobne do tych, które znamy z Polski: spożywczy supermarket, luksusowe
sklepy z odzieżą… Na zakupy będzie czas jutro — postanawiamy jednogłośnie.
W końcu docieramy do centrum miasta i jedziemy na camping, którego adres
znamy z przewodnika. Widocznie nie my jedni go posiadamy, gdyż Jola i Eckart
stoją przed bramą i czekają na nas. Wszystkie miejsca zajęte, nie ma gdzie
wcisnąć szpilki, nie mówiąc już o namiocie. Wypytujemy "naszych taksówkarzy.
Jeden z nich podaje jakiś adres. Bez namysłu wsiadamy do samochodów i
jedziemy dalej. To krótka podróż — zaledwie kilka minut. Dzielnica wygląda na
cichą i spokojną, stoją w niej domy dawnych kolonialistów otoczone ogrodami.
Skręcamy w jedną z otwartych bram. "Peace Gardens" — zachęca napis. Czy
słusznie? Ano, zobaczymy. Dla zainteresowanych adres: Tito Road No. 4,
Rhodes Park, Lusaka.
Wysiadamy i rozglądamy się. Zagaduje nas uśmiechnięta właścicielka, pokazuje
trawnik z tyłu domu. Jeden namiot, sporo wolnego miejsca, puste pokoje do
wynajęcia w domu i poza nim, dostęp do łazienki z prysznicem, kominek w
pokoju, w ogródku grill i mały bar przykryty grubym dachem z trawy, możliwość
zamówienia posiłku… Decyzja jest jednogłośna — zostajemy. Cena — 20 000 K
za namiot wydaje nam się do przyjęcia. Ceny za pokoje zróżnicowane w
zależności od lokalizacji i wielkości.
Namiot rozbijamy już przy świetle jarzeniówek. Z baru słychać muzykę. Budzi
się w nas ciekawość — jak smakuje zambijskie piwo? Z ulgą wbijamy ostatnie
szpilki w glebę, rozkładamy karimaty i śpiwory, plecaki do środka i ruszamy
na podbój baru. Mamy do wyboru dwa gatunki piwa (z trzech, jak się później
dowiedzieliśmy): Mosi i Castle. Wybieramy Mosi. I właśnie w barze po raz
pierwszy spotykamy się z tym, co nieodłącznie będzie nam towarzyszyło przez
cały pobyt: problemy z wydaniem reszty. Wiele razy zastanawialiśmy się, na
ile jest to spowodowane celowym ociąganiem podszytym nadzieją, by
zniecierpliwiony biały zrezygnował z reszty, a na ile rzeczywistą
niemożnością wydania reszty. Swoją drogą często płaciliśmy nominałami 10 000
K i wydanie reszty mogło być niekiedy problematyczne.
Z piwem w dłoni chowamy się w przytulnej altance przykrytej — podobnie jak
bar — grubym dachem z suchej trawy i z ulgą zasiadamy w trzcinowych fotelach.
Nareszcie jesteśmy — nasz pierwszy dzień w Afryce dobiega końca. Jutro czeka
nas poszukiwanie samochodu na wyjazd do parku narodowego. Czas na sen.
Dzień 4 — 13 czerwca, środa
Wstajemy niemal równo ze Słońcem, które w tej szerokości geograficznej
(Lusaka leży 15.5 stopnia poniżej równika) prawie tyle samo czasu w ciągu
roku spędza nad horyzontem, ile pod nim. Kilka rutynowych porannych czynności
i możemy wsiadać do samochodu — "nasz" taksówkarz czeka. Ruszamy na lotnisko
po naszych kolegów — Sebastiana i Arka, którzy dziś przylatują z Europy.
Na lotnisku jesteśmy grubo przed czasem — poza tym samolot jest opóźniony.
Wolne minuty wykorzystujemy na spacer się po okolicy i pstryknięcie kilku
zdjęć, między innymi palmy zrzucającej zeschnięte liście. Jesień w Afryce -
takiego widoku się nie spodziewaliśmy. Zresztą w tej strefie klimatycznej nie
ma takiego podziału, jaki znamy z Europy, czyli na cztery pory roku. Są za to
następujące okresy: suchy i chłodny, trwający od maja do sierpnia; suchy i
gorący między wrześniem a październikiem oraz deszczowy — od listopada do
kwietnia. W tym ostatnim okresie znaczna część dróg (zwłaszcza lokalnych -
szutrowych lub o podobnej, nieubitej nawierzchni, których w Zambii jest
najwięcej) jest nieprzejezdna, a wody w rzekach znacznie przybywa; z tych
samych powodów zamknięta jest większość parków narodowych.
Samolot ląduje. Odprawa pasażerów trwa chwilę; kierowca, z którym
przyjechaliśmy nie spuszcza z nas oka nawet na chwilę. Nie jesteśmy do końca
pewni, czy chłopcy przylecą razem, czy osobno. W końcu nasze wątpliwości
zostają rozwiane — udaje mi się dostrzec ich obu. Plecaki do bagażnika -
jedziemy.
Dzień wcześniej odbyła się debata, po której ustaliliśmy, iż nie odwiedzimy
parku narodowego Kafue (największego w Zambii i jednego z większych w całej
Afryce), jak początkowo planowaliśmy, lecz skierujemy się w przeciwną stronę
- na wschód, do South Luangwa National Park. Zwolennicy tej opcji
argumentowali (na podstawie informacji przekazanych im przez znajomych), iż
Kafue jest znacznie większy niż South Luangwa, natomiast ilość zwierząt w obu
parkach jest porównywalna, w związku z czym spotkanie z nimi jest bardziej
prawdopodobne w parku o mniejszej powierzchni. Argumentacja ta wydała nam się
logiczna. Podobnie doradzali nam miejscowi, zatem wybór padł na South
Luangwa.
W drodze z lotniska do Peace Gardens przeglądamy oferty wynajmu samochodów
podsunięte nam przez naszego kierowcę. Wszystkie oscylują w granicach 1000 $
lub wyżej — dla nas wydaje się to zbyt drogą propozycją. Szofer podsuwa nam
jeszcze adres agencji wynajmu. "Jedziemy tam" — pada decyzja. Jednak
wcześniej chcemy zrobić zakupy. Wstępujemy do mijanego wczoraj centrum
handlowego. Główną jego częścią jest sklep sieci "Shoprite" (prawdopodobnie
zagranicznej — tego nie jesteśmy jednak pewni) o profilu podobnym do znanych
z Polski sklepów typu "Real" czy "Geant". Ceny — w większości porównywalne do
polskich; niektóre artykuły (zwłaszcza spożywcze) są tańsze niż u nas, inne -
droższe. Zazwyczaj stosowaliśmy przybliżony przelicznik 1 złoty = 1000
kwacha, co było nieco zawyżonym, ale wygodnym przybliżeniem rzeczywistości.
Zaopatrzenie — mowa cały czas o "Shoprite" — bez zarzutów; na prowincji jest
nieco gorzej, ale o tym będzie mowa później. Wybierając się do Zambii i
planując pobyt w Lusace lub innym większym mieście można spokojnie zdać się
na tamtejszy handel i nie zabierać z Polski żadnych zapasów żywności.
Oczywiście artykuły takie jak pieczywo czy cukier są produkowane z surowców
lokalnych — mąki kukurydzianej i trzciny cukrowej odpowiednio. Przykładowe
ceny: mała bułka — 160 K, chleb — 1200 K, 1 butelka wody mineralnej (1,5 l) -
1800…2400 K, puszka fasoli w sosie pomidorowym — 2400 K, puszka kukurydzy -
2200 K, 100 g frytek — 700…2000 K, 1 butelka piwa Mosi (375 ml) -
1500…2500 K. Część produktów jest importowana — głównie z RPA, ale zdarzają
się artykuły pochodzenia europejskiego. Owoce są łatwo dostępne. Najtańsze są
rzecz jasna lokalne płody natury, głównie banany, które od przydrożnych
sprzedawców można kupić za 500…1000 K za kiść (umownej wielkości).
Widzieliśmy jednak również swojskie jabłka i gruszki, ale były one
horrendalnie drogie (jak na polskie warunki). Najwyższe ceny (czasem wręcz
nieprzyzwoite) są na campingach w parkach narodowych i w innych uczęszczanych
przez turystów okolicach, np. nad Wodospadami Wiktorii. Cena butelki piwa
Mosi jest tam rzędu 1…1,5 $.
Po zakupach jedziemy bezpośrednio do agencji. Jesteśmy zdecydowani na auto
terenowe, z napędem na 4 koła — zresztą na wyprawę do parku narodowego nie
warto wybierać się innym samochodem. Szefowa przyjmuje nas w swoim biurze,
wypytuje o cel podróży, dystans, jaki zamierzamy przejechać (na podstawie
mapy optymistycznie zakładamy 1200 km — o, nieszczęśni, jak bardzo się
myliliśmy, przekonamy się boleśnie za kilka dni)… Cena — około 1000 $.
Marszczymy brwi i zastanawiamy się (po polsku oczywiście). "Za drogo" -
mówimy. Szefowa proponuje nam rozmaite zniżki i rabaty — oczywiście mamy
świadomość, iż większość z nich to tylko chwyty, mające na celu sprzedanie
oferty. Niemniej jednak cena spada do bardziej rozsądnych 750 $. Nie
decydujemy się od razu — dziś po południu mamy umówione przez właścicielkę
naszego campingu spotkanie z innymi oferentami — ale bierzemy namiary na
agencję i jedziemy do Peace Gardens.
Na miejscu Tomek i ja zamawiamy obiad. Oczekiwaliśmy egzotycznych potraw,
tymczasem ku naszemu zaskoczeniu dowiadujemy się, iż do wyboru jest kurczak
lub ryba — obie potrawy z dodatkiem frytek. W ciągu naszych dalszych wojaży
okaże się, iż kurczak z frytkami jest w Zambii daniem najbardziej
rozpowszechnionym. Czasem tylko spotyka się kombinację frytek z wołowiną lub
kurczaka z nshima — rodzajem placka z kaszy (prawdopodobnie
kukurydzianej). Na prowincji nshima oraz przypominające ziemniaki
bataty (zwane także patatami) są podstawą wyżywienia. Mamy
trochę obaw o reakcję naszych żołądków na surówkę, ale koniec końców zjadamy
ją bez późniejszych komplikacji. Nawiasem mówiąc w ciągu całego pobytu nie
zdarzyły nam się poważniejsze sensacje związane ze spożyciem jakiejś potrawy
czy owocu. Niemniej jednak węgiel w tabletkach mieliśmy cały czas pod
ręką.
Wczesnym popołudniem spotykamy się z ludźmi oferującymi nam wynajem
samochodu. Jest to minibus, Toyota Hiace 4x4. Dyskusja o cenie była zażarta,
każda ze stron próbowała wytargować dla siebie jak najkorzystniejsze warunki.
Koniec końców zaproponowaliśmy cenę 740 $. Właścicielka samochodu obstawała
przy 800 $. Zakończenie okazało się dosyć niespodziewane — przyszła po nią
inna kobieta ponaglając naszą rozmówczynię i wymownie wskazując na zegarek.
Właścicielka obiecała przyjść wieczorem i dokończyć rozmowę, jednak nie
pojawiła się. Przewidując taką ewentualność, Tomek, Iwona, Bohdan, Jola i
Eckart wybrali się do miasta w poszukiwaniu innych agencji typu "rent-a-car".
Wieczorem wszystko było załatwione, zaś samochód pochodził z pierwszej
odwiedzonej przez Tomka i mnie firmy, w której ostatecznie ustaliliśmy cenę
na 700 $ z limitem 1200 km na okres 5 dni. Za każdy dodatkowy kilometr
mieliśmy zapłacić 0.45 $. Paliwo (benzynę) kupowaliśmy rzecz jasna sami.
Samochodem, którym jechaliśmy, był Nissan Patrol 4x4. Teoretycznie powinien
spalać około 10-12 litrów benzyny na 100 km, jednak w trasie zużycie okazało
się być większe: ok. 18 l/100 km na dobrych drogach i ok. 25 l/100 km w
terenie. Auto pożerało więc paliwo jak przysłowiowy smok i jego koszt -
podzielony na 7 osób — okazał się być jednym z najdroższych punktów pobytu w
Zambii. Z drugiej strony auto spisywało się niezwykle dzielnie biorąc pod
uwagę fakt, iż jechało nim osiem osób (siedmioro dorosłych i jedno dziecko)
ze sporym bagażem (trzy namioty i kilka plecaków). Jednak na opis przygód
związanych z podróżą samochodem przyjdzie czas później.
Dzień 5 — 14 czerwca, czwartek
O świcie zapakowany po dach samochód z Eckartem jako kierowcą i nami w roli
pasażerów wyrusza ku przygodzie. Po krótkim błądzeniu w Lusace (trafiamy
nawet na lotnisko Zambian Air Force) wyjeżdżamy na szosę prowadzącą do
Chipaty, na wschodzie kraju.
Do jednej z zambijskich ciekawostek można zaliczyć na pewno kontrole
policyjne. Posterunki drogowe są zazwyczaj stałe i wyraźnie oznakowane;
policja nie chowa się w krzakach, jak w Polsce. Kilkaset metrów wcześniej
stoi znak uprzedzający o kontroli i konieczności zmniejszenia prędkości. Na
odcinku kilkudziesięciu metrów wzdłuż osi jezdni ustawione są "pachołki". Po
zatrzymaniu samochodu policjant pochodzi do okna, przyjaźnie pozdrawia
kierowcę i pasażerów, następuje wymiana zdawkowych najczęściej informacji
typu cel podróży i — można jechać dalej, aż do następnego posterunku, gdzie
procedura przebiega podobnie. Takich kontroli przeszliśmy podczas całego
pobytu kilkadziesiąt i tylko w jednym przypadku zdarzyło się wymuszenie przez
funkcjonariusza łapówki, ale o tym w swoim czasie.
Teren jest pagórkowaty, porośnięty roślinnością typową dla sawanny:
niewysokie drzewa podobne do akacji, sporo krzewów i traw. Prosta jak
strzelił linia drogi ginie na horyzoncie, wspinając się i opadając z
kolejnych wzniesień. Mijamy ludzi na rowerach i wielu piechurów — wszyscy jak
jeden mąż widząc nas lub słysząc skwapliwie usuwają się na pobocze drogi. "Ze
strachu czy dlatego, iż tak wymagają tutejsze przepisy?" — zastanawiamy się.
Wydaje mi się jednak, iż obawa przed potrąceniem jest silniejsza — dwa
mijające się z dużą prędkością na dziurawej drodze samochody mogą wzbudzać
lęk u pieszych i rowerzystów. Samochodów jest stosunkowo niewiele, głównie
terenowych. Z obcych rejestracji przeważają południowoafrykańskie lub z
Zimbabwe. Ich pasażerami są w znakomitej większości biali — zapewne
turyści.
Wspomniałem wcześniej o stanie dróg w Zambii. To dopiero zaczątek naszej
podróży i mamy nadzieję, że pozostałe szosy, którymi przyjdzie nam jeździć,
będą podobnej jakości — równe, o dobrej przyczepności, bez dziur, z wyraźnie
namalowanymi pasami… Najbliższa przyszłość pokaże, jak żałosne były nasze
początkowe wyobrażenia.
Pierwszy przydrożny baobab — nie sposób nie natknąć się w Zambii na to słynne
drzewo, o którym mówi się, iż wygląda, jakby rosło korzeniami do góry.
Zatrzymujemy się, by zrobić kilka zdjęć. Stojąc przy gigantycznym pniu o
barwie i fakturze skóry słonia człowiek czuje się małym pyłkiem w obliczu
potęgi przyrody — a na pewno napotkamy jeszcze większe okazy niż ten, który
właśnie obfotografowujemy. Czas jednak jechać, bo droga przed nami długa.
Po następnych kilkudziesięciu kilometrach widzimy jak na dłoni pierwszą
wioskę z okrągłymi chatami nakrytymi dachami z trawy. Nie przepuścimy takiej
okazji — zatrzymujemy się ponownie. Oczywiście nie obywa się bez serii zdjęć.
Dwóch chłopców w wieku około 13-14 lat niesie spory kawał drewna — jak się
dowiaduję w rozmowie z nimi, posłuży do podparcia dachu w chacie. Jednemu z
chłopców podarowuję czapkę z daszkiem z logo naszego sponsora. Opowiadam im o
zaćmieniu i radzę, jak je bezpiecznie obserwować. Biorę poprawkę na
dostępność (a raczej niedostępność) okularów z mylaru i podobnych środków
ochrony oczu. Rozmowy o zaćmieniu staną się od tej pory À?elaznym
punktem niemal każdej naszej rozmowy z tubylcami.
Pospiesznie wracam do samochodu, w którym czeka już na mnie reszta ekipy.
Gromadka dzieci podąża za nami. Jeden z chłopców w podziękowaniu za
udzielenie informacji o zaćmieniu wręcza mi w prezencie świeżo ściętą, sporą
kiść zielonych jeszcze bananów. Gest ten bardzo mnie porusza. Raz jeszcze idę
do wioski. Tam spotykam matkę chłopca i dostaję — również w prezencie — miskę
batatów. Wybieram sobie dwie "reprezentacyjne" sztuki i oddaję resztę — ja
przecież nie zrobię z nich użytku, a oni być może oddali mi swój niedoszły
obiad. Reszta moich współtowarzyszy podróży, chyba lekko zniecierpliwiona,
podjeżdża po mnie samochodem i… wysiadają. Ostatnie zdjęcia, pożegnanie -
jedziemy dalej. Jednak wizyta w tej właśnie wiosce bardzo utkwiła mi w
pamięci — bezinteresowność i gościnność mieszkańców była naprawdę niezwykła.
Podobnie było w innych częściach Zambii — nikt nigdy nie okazał nam niechęci
i nie odmówił pomocy.
Mija kilometr za kilometrem, za oknem sawanna, czerwona ziemia, ludzie
wykonujący codzienne czynności, baobaby, wozy zaprzężone w woły, kryte trawą
chatki, znowu ludzie pochłonięci ciężką codzienną pracą… Prawdziwy obraz
Afryki, o ujrzeniu jakiego marzy chyba każdy.
Droga staje się coraz bardziej kręta i pochylona. Więcej czasu spędzamy na
zjeżdżaniu niż na pokonywaniu wzniesień. W pewnej chwili otwiera się przed
nami widok na rozległe koryto szerokiej na około 200 metrów, leniwie toczącej
swe wody rzeki dźwięcznej nazwie Luangwa, która w porze deszczowej jest
zapewne szersza i bardziej bystra. Przed mostem o ciekawej, wiszącej
konstrukcji zatrzymujemy się — a jakże — do kontroli. Pytamy policjanta, czy
za mostem można się zatrzymać. Odpowiedź jest pozytywna, zatem po
przekroczeniu rzeki zjeżdżamy nierówną drogą ku wodzie. Kilka kilometrów stąd
(w linii prostej), za pasmem gór, jest już Zimbabwe — Luangwa jest rzeką
graniczną.
Gdy zatrzymujemy się, podchodzi do nas gromadka dzieci. Najstarszy chłopiec
dzierży w dłoni coś na kształt łuku, ale równie dobrze (czytaj: przy
odpowiedniej dozie wyobraźni) przedmiot ów przypomina wędkę. I znowu chwila
rozmowy, kilka zdjęć… Jola i Eckart gotują wodę na spirytusowym kocherze -
nie wiem, jak udało im się "przemycić" butelkę z paliwem do tego cuda, a ja
miałem problemy z menażką…
Postój nie trwa długo. Po ujechaniu kolejnych kilkudziesięciu kilometrów
nasze żołądki coraz bardziej uparcie przypominają nam o porze obiadowej.
Zatrzymujemy się zatem w jednej z miejscowości i wchodzimy do lokalu z
szyldem "Restauracja". Kto spodziewał się wytwornego wnętrza z puszystym
dywanem i kelnerami o nienagannych manierach, srodze się zawiódł. Lokal nie
jest duży, ściany pomalowane wałkiem w nieokreślony wzorek przypominają widok
spotykany w starych polskich mieszkaniach sprzed ery tapet, dojście do baru
zagrodzone jest kratą z odpryskującą gdzieniegdzie farbą, a do jedzenia mamy
tylko kurczaka z dodatkiem nshimy lub ryżu i warzyw. Na posiłek trzeba
chwilę zaczekać; w międzyczasie prosimy o miskę z wodą do umycia rąk. Tomek i
ja zostajemy w restauracji, a reszta towarzystwa decyduje się zrobić zakupy
na miejscowym targowisku.
Szybciej niż się spodziewaliśmy dostajemy nasze dania — prawdopodobnie
dlatego, iż jako jedyni zamówiliśmy nshima (kukurydziane placki)-
wychodzimy z założenia, że być tutaj i nie spróbować lokalnych potraw byłoby
błędem. Wcześniej raz jeszcze dostajemy miskę z wodą i mydło; potrawy
wniesione zostają dopiero po chwili. Nie dostajemy jednak sztućców, ale nie
jesteśmy z tego powodu zmartwieni ani oburzeni. Rwiemy kawałki nshimy,
nurzamy je w ostrym sosie, w którym pławi się również niemiłosiernie
wychudzony kurczak, a raczej jego zwłoki — głód zostaje zaspokojony. Do picia
- niestety, tylko napoje spod znaku Coca-Coli, tanie nawet jak na zambijskie
warunki (1000…2000 K). Reklamy Coca-Coli — na plakatach, namalowane farbą
na ścianach — są doprawdy wszechobecne.
Po kilku minutach już cała nasza wygłodniała ekspedycja z zapałem zaspokaja
głód. Po uiszczeniu rachunku podejmujemy podróż. W jej trakcie następuje
pierwsze — i zarazem ostatnie — spotkanie z afrykańskim wężem. Dla niego,
niestety, zakończone tragicznie. Bohdan siedzący tym razem za kierownicą zbyt
późno spostrzega pełznące przez drogę zwierzę i, pomimo rozpaczliwych
manewrów, przejeżdża je. Zatrzymujemy się kilkadziesiąt metrów dalej i
widzimy, że ciężko ranny wąż o zielonkawym brzuchu pręży się pokazując zęby
jadowe i próbując zaatakować wroga, który zadał mu cios — czyli nas. Życie
uchodzi z niego jak z przekłutego balonu, ale — nie mogąc patrzeć spokojnie
na jego cierpienie — dobijamy go i w milczeniu podejmujemy przerwaną w tak
nieszczęśliwy sposób wyprawę.
Ostatnia większa miejscowość przed zjechaniem z głównej drogi na północ
znalezionym na mapie skrótem prowadzącym w stronę parku, to Petauke. Będziemy
w niej gościć jeszcze kilkakrotnie, ale o tym przekonamy się nieco później.
Tutaj, na stacji paliw, robimy ostatnie zakupy, wymieniamy pieniądze i
oczywiście tankujemy. Później ruszamy już na spotkanie przygody. Droga z
asfaltowej zmienia się w bitą, która robi się coraz bardziej wyboista. Mijamy
coraz mniej domów. Napotkani ludzie upewniają nas co do słuszności obranego
kierunku, jedziemy zatem ufnie, chociaż droga coraz mniej odpowiada naszym
wcześniejszym wyobrażeniom. Krótko przed zachodem Słońca po raz ostatni
zasięgamy języka i… jedziemy dalej Ciemność zapada bardzo szybko. Nagle -
zamknięty szlaban i wyraźnie zdziwiony naszym widokiem policjant z
kałasznikowem. Pyta, czy na pewno znamy drogę. "Tak" — brzmi odpowiedź — a
raczej taką mamy nadzieję. Ostatnie ostrzeżenia od przedstawiciela władzy,
szlaban podniesiony — jedziemy. Eckart pewnie prowadzi auto po wąskiej
drodze, na której — co wyraźnie czujemy — pojawiło się nagle wiele wybojów.
Zgrzyt gałęzi na bokach samochodu, szelest trawy ocierającej się o podwozie,
coraz cieplejsza podłoga w okolicy wału korbowego pod Tomka i moim
siedzeniem… W buszu co kilkanaście minut znienacka pojawiają się i równie
szybko znikają pojedyncze ogniska, sylwetki siedzących wokół nich ludzi,
zarysy domostw… Pokonujemy wzniesienia, pożar buszu, ostre zakręty, mostki
nad strumieniami, rozgałęzienia dróg, z których każda przypomina tę, którą
aktualnie jedziemy… Mija minuta za minutą, kwadranse składają się w
godziny, brniemy coraz głębiej w busz… Po około trzech godzinach i
przejechaniu zaledwie 70 kilometrów od posterunku policyjnego zatrzymuje nas
niespodziewana przeszkoda — wielka kałuża, ginąca za zakrętem. Kolejny
problem to stale rosnąca we wnętrzu auta temperatura — wał wyraźnie się
nagrzewa. Co gorsza, wskaźnik temperatury wody w chłodnicy wykracza poza
skalę. Otwieramy maskę — bucha w nas gorąco. Eckart ostrożnie odkręca korek -
i uskakuje przed gejzerem wrzącej, wściekle syczącej brązowej wody. Patrzymy
na to w milczeniu. W końcu Tom i ja ruszamy ku kałuży z plastikową butelką.
Po kilku kursach chłodnica jest uzupełniona i postanawiamy zawrócić — nie
wiemy przecież, jak bardzo jest rozległa i jaka jest jej głębokość.
Droga powrotna wydaje się upływać szybciej. Kilka razy nie jesteśmy pewni,
czy jechaliśmy właśnie tędy, raz nawet kręcimy się bezradnie po uśpionej
wiosce, ale koniec końców trafiamy do pierwszego głównego rozjazdu i
rozprostowując kości zastanawiamy się, co robić dalej — czekać do rana w
samochodzie i w świetle dnia zaatakować kałużę, czy wrócić do posterunku
policyjnego, przenocować przy nim i wrócić do Petauke, do głównej drogi, a
stamtąd do Chipaty i dalej, do parku. Wybieramy drugą możliwość. Około
godziny pierwszej docieramy do posterunku, na którym służbę pełni inny
policjant. Nie ma nic przeciwko temu, byśmy zaczekali do rana. Jola i Eckart
rozbijają namiot; Iwona, Bohdan i Jacek postanawiają spać w samochodzie, a
Tomek i ja rezygnujemy ze snu na rzecz całonocnej rozmowy z policjantem,
który chętnie godzi się na nasze towarzystwo. W jego zadaszonej wartowni,
otwartej na chłody nocy i kaprysy pogody, bezpośrednio na betonowej podłodze
śpi dwoje ludzi, przykrytych jednym kocem. Obok stoi małe palenisko z tlącym
się węglem drzewnym. Rozmowa z policjantem to niewątpliwie jeden z
najciekawszych momentów w ciągu całego pobytu. Dowiadujemy się między innymi
o zarządzeniu, by policja sprzyjała zagranicznym turystom, którzy przybywają
do Zambii na obserwacje zaćmienia. Dowiadujemy się kilku faktów o systemie
szkolnictwa w Zambii (faktycznie zauważa się dbałość rządu o edukację: w
drodze z Lusaki mijaliśmy wiele szkół, nawet głęboko w buszu), o kłopotach z
pracą w kopalniach miedzi (to jedno z największych bogactw naturalnych tego
kraju), o przestępczości, nawet o aresztowaniach za rzekome czary. Nasz
czarnoskóry towarzysz jest jednak sceptyczny i nie wierzy w gusła. Opowiada
nam o swoich perypetiach z pracą: najpierw w kopalni, a po zwolnieniu w
policji. Zaciągnął się do niej, gdyż — jak twierdzi — to stała i pewna praca,
dająca znacznie większe poczucie bezpieczeństwa socjalnego, chociaż zarobki,
jak sam przyznaje, nie są imponujące — miesięcznie otrzymuje on 140 tysięcy
kwacha (około 40 $). Wydaje nam się to śmiesznie (w tragiczny sposób
rzecz jasna) niską sumą zważywszy na fakt, iż pięć miesięcy w roku policjant
spędza poza domem, na posterunkach takich jak ten, na którym właśnie
jesteśmy, z dala od żony i dwóch córek. My rewanżujemy mu się opowieściami o
historii naszego kraju, dochodząc nawet do okresu plemiennego i czasów
jednoczenia państwa. Policjant nie może wyjść ze zdumienia, że w Polsce mówi
się tylko jednym językiem — polskim. "Naprawdę?" — kręci z niedowierzaniem
głową. W Zambii jest bowiem, poza urzędowym angielskim, ponad 70 lokalnych
języków, z czego kilka, używanych przez najbardziej znaczące plemiona, jest
szeroko rozpowszechnionych. On sam zna ich dziesięć, łącznie z angielskim.
Tomka i mnie zaczyna morzyć sen, wyruszamy wobec tego na spacer w
towarzystwie policjanta. Pod rozgwieżdżonym niebem, przy wschodzącym Księżycu
i kilku przemykających po niebie meteorach opowiadamy na przemian o tajnikach
astronomii, starając się wyjaśnić niektóre zjawiska. Opowiadamy oczywiście
również o nadchodzącym zaćmieniu.
Dzień 6 — 15 czerwca, piątek
Tak gawędząc spędzamy czas. Około godziny przed wschodem Słońca budzimy
naszych śpiących współtowarzyszy i, po zwinięciu namiotu i pożegnaniu
policjanta, ruszamy w drogę. Szybciej niż się spodziewaliśmy jesteśmy znowu w
Petauke. Uzupełniamy paliwo i jedziemy w stronę Chipaty. Droga jest co prawda
pokryta asfaltem, dziurawym jednak jak ser szwajcarski. Nie możemy jechać tak
szybko jak wczoraj, gdy stan drogi na to pozwalał. Docieramy w końcu do
Chipaty, gdzie spędzamy kolejne dwie godziny na jedzeniu, zakupach, wymianie
pieniędzy i tankowaniu benzyny. Atmosfera w mieście jest dziwna — można rzec
duszna. Wyczuwa się jakieś napięcie. Wszystko wygląda normalnie, niemniej
jednak nie czujemy się pewnie. Może z powodu natrętnych dzieci na parkingu
przy "Shoprite, może młodocianych cinkciarzy na stacji paliw, a może z
jeszcze innego powodu… Z ulgą opuszczamy miasto i kierujemy się ku Mfuwe.
Droga już po kilku kilometrach zmienia się z dziurawego asfaltu na wyboistą,
pylistą ziemię. Mijamy sporo ludzi, z których wielu podąża pieszo lub rowerem
do pracy w Chipacie — między innymi mężczyzna w garniturze, jadący rowerem i
nie zważający na unoszący się, dokuczliwy pył. Zastanawiamy się, jak będzie
wyglądał po przyjeździe do pracy.
Zatrzymujemy się przy strumieniu, by umyć zmęczone stopy oraz zmienić — a
raczej uzupełnić — wodę w chłodnicy i wziąć zapas na wypadek jej ponownego
zagotowania. W dalszej drodze spotykamy stojący na poboczu samochód bez koła.
Oferujemy swoją pomoc, ale biały kierowca grzecznie nam dziękuje informując
jednocześnie, że pomoc jest już w drodze. Bez przeszkód docieramy do Mfuwe,
gdzie robimy zakupy. Nie jest to łatwe zważywszy na fakt, iż przebywając na
prowincji ma się nieodparte wrażenie, że podstawą wyżywienia Zambijczyków są
różnego rodzaju ciastka i herbatniki, którymi zawalone są sklepowe półki. Z
bólem serca zaopatrujemy się zatem w owe specjały i jedziemy do nieodległego
już parku. Jest późne popołudnie i nie mamy zamiaru wjeżdżać na jego teren.
Zasięgamy informacji na temat godzin wstępu i cen, po czym zaczynamy szukać
miejsca na nocleg, co nie jest trudne — campingów na lewym brzegu Luangwy
jest sporo. Zachód Słońca zbliża się nieubłaganie. Docieramy do miejsca o
nazwie Flatdog's Camp. Tam, przy błyskawicznie zapadającym zmierzchu,
rozbijamy namioty. Tomek i ja idziemy szybko spać, nieco zmęczeni
nieprzespaną nocą i całym dniem jazdy samochodem.
Dzień 7 — 16 czerwca, sobota
Wstajemy wczesnym rankiem; Tom jako pierwszy wychodzi z namiotu, a po kilku
minutach pędem do niego wraca, zabiera sprzęt fotograficzny i biegnie nad
rzekę, odległą o zaledwie 100 metrów. Niestety, spóźnia się. Obiecujemy sobie
wstać jutro wcześniej i zaczekać nad wodą na słonie — to właśnie na nie
usiłował zapolować Tomek.
Krótka toaleta, szybkie śniadanko w postaci "chemicznych ciasteczek"
("Patrząc na skład tej ambrozji mam wrażenie, że żadne zarazki nie mają szans
na przeżycie" — mówię czytając napisy na opakowaniu) zapijanych wodą
mineralną. Zaczął się nasz kolejny dzień w Afryce. Tuż przed odjazdem
wywiązuje się dyskusja, kto i gdzie ma siedzieć w samochodzie. Każdy chce
mieć "dobre" miejsce (czyli pozwalające na swobodne obserwowanie jak
największej przestrzeni na zewnątrz auta i robienie zdjęć). Dochodzimy jednak
do porozumienia i wyruszamy — najpierw do Mfuwe, by zatankować nieco paliwa.
Na miejscu okazuje się, iż stacja jest otwierana dopiero o ósmej, musimy
zatem cierpliwie czekać.
Bramę parku (Mfuwe Main Gate) przekraczamy krótko po ósmej. Aby móc dostać
się do środka, należy zapłacić 20 $ (cena za 1 osobę) oraz wnieść opłatę za
samochód (5000 K). Karta wstępu ważna jest przez 24 godziny. Jest to
interesujące ze względu na fakt, iż park jest zamykany o godzinie 18 (gdy
Słońce zachodzi) i dłuższe przebywanie w nim jest zabronione. Gdyby jednak
komuś przyszło do głowy "zgubić się", prawdopodobnie szybko zostanie
znaleziony przez strażników patrolujących teren parku, a wtedy musi się
liczyć ze sporymi kłopotami.
Za paskarską cenę dwóch dolarów kupujemy odbitą na ksero schematyczną mapę
niewielkiego wycinka parku, bezpośrednio przylegającego do rzeki. Początkowo
jedziemy główną drogą, szybko jednak dochodzimy do wniosku, że bardziej
ekscytujące będzie odbicie w którąś z jej licznych odgałęzień. Przekraczamy
koryta wyschniętych rzek i strumieni, które w większości są zapewne dopływami
Luangwy. Niektóre są sporych rozmiarów i podczas pory deszczowej muszą
sprawiać imponujące wrażenie.
Zabawne pomyłki w orientacji na mapie i w terenie powoduje fakt, że jesteśmy
na południowej półkuli i niektórzy nie zdają sobie do końca sprawy z tego, iż
Słońce góruje tutaj w południe nad północnym horyzontem. Tomek i ja szybko
rozwiewamy wątpliwości, robiąc króciutki wykład z podstaw astronomii.
Pierwszymi zwierzętami, jakie zauważamy, są antylopy impala. Później
"worek z prezentami" rozwiązuje się i spostrzegamy zebry, słonie, żyrafy,
małpy (nie potrafimy jednak określić nazwy gatunku)… Co chwilę zatrzymujemy
się i wysiadamy, by podejść bliżej upatrzonego zwierza i "ustrzelić" go przy
pomocy aparatu. Co prawda słyszałem, że wychodzenie z samochodu w
afrykańskich parkach narodowych jest zabronione, ale czasem naprawdę trudno
oprzeć się pokusie… Przyznaję jednak, iż momentami nie jestem pewien, czy
opuszczanie auta jest dobrym pomysłem, niemniej jednak niełatwo opanować
emocje innych. Wątpliwości mam szczególnie w obecności dużych zwierząt,
takich jak słonie, które wbrew pozorom potrafią biegać bardzo szybko, ale
jestem pewien, iż nawet pozornie łagodna żyrafa potrafi się zdenerwować, gdy
poczuje się zagrożona. Niebezpieczne moim zdaniem są także wielkie, otwarte
przestrzenie, porośnięte trawami i nielicznymi karłowatymi drzewami — to z
kolei najczęściej rewiry lwów. Na tych osławionych myśliwych cały czas
oczywiście czekamy i liczymy na ich zauważenie. Jednak dziś w tym względzie
nie dopisze nam szczęście.
Innym powodem, dla którego słusznie zabrania się opuszczania samochodu
podczas safari jest — moim zdaniem — płoszenie zwierząt. Jak bowiem może
przebiegać tok "myślenia" zebry czy antylopy, widzącej zatrzymujące się auto
i wysiadające z niego dwunożne istoty, które — w grupie lub pojedynczo -
powoli skradają się w kierunku zwierzęcia? Z pewnością jako potencjalne
zagrożenie, przed którym należy — na wszelki wypadek — czmychnąć. Ludzie
zawiedzeni ucieczką upatrzonego celu podchodzą zatem bliżej — a zwierzę znowu
bierze nogi za pas. Może się zdarzyć, że po kilku takich doświadczeniach
będzie się chowało na sam widok auta, a wtedy inni zwiedzający, którzy z taką
samą jak my nadzieją przybywają do parku, wyjadą rozczarowani.
Około południa postanawiamy pójść w ślady zwierząt, które o tej porze chronią
się przed upałem. W przewodniku turystycznym, z którego korzysta Eckart,
znajdujemy obiecujący opis obozowiska o nazwie Lion Camp. Po przypadkowym
trafieniu do innego, prywatnego obozu, w którym uzyskujemy wskazówki co do
dalszej drogi, osiągamy w końcu zamierzony cel. Lion Camp robi na nas
oszałamiające wrażenie: kilkanaście ustawionych na palach, połączonych
nadziemnymi pomostami i otoczonych zielenią obszernych chat z drewna, krytych
trawą, wyposażonych w sporą sypialnię z rozpiętą nad łóżkiem moskitierą,
łazienkę i niewielki taras wiszący niemal dokładnie nad rzeką. Serce tego
miejsca stanowi wspaniały pawilon, otwarty na rzekę drewnianym tarasem. Jego
podłogę i dach w kilku miejscach przerastają drzewa o grubych pniach. Nie
brakuje, rzecz jasna, basenu i baru. Kilkadziesiąt metrów dalej nad
powierzchnię wody wystają grzbiety kilku hipopotamów.
Rozsiadamy się pod dachem (to dla spragnionych cienia) lub wprost pod gołym
niebem (to dla miłośników opalenizny) wokół betonowego kręgu wysypanego
piaskiem, służącego zapewne jako miejsce na ogniska. Dowiadujemy się, że
dzisiejszego ranka na drugim brzegu rzeki, niemal na oczach ludzi stado lwów
zabiło zebrę. Nasz zapał do obejrzenia efektów tego zdarzenia studzi fakt, iż
drapieżniki zaciągnęły zdobycz do buszu. Właściciele obozu próbowali dojechać
samochodem na miejsce, w którym po raz ostatni widziano lwy, ale na drodze
stanęła im przeszkoda w postaci błotnego rozlewiska.
Zamawiamy posiłek. Szczerze mówiąc nie wiemy, co dostaniemy — mamy jedynie
nadzieję, że zamówienie zostanie zrealizowane szybko (z czym początkowo są
pewne kłopoty) i w sporych ilościach. Wkrótce przyniesione zostają szklane
miski pełne sałatek warzywnych i owocowych, małe kiełbaski z rusztu, zimna
woda do picia… Pałaszujemy z zapałem, nie żałując sobie dokładek, bo
jedzenie jest naprawdę wyborne.
Po obiedzie Tomek i ja, nieco ociężali po obiedzie, obserwujemy wraz z
Eckartem przez jego znakomitej jakości lunetę zwierzęta w rzece i nad jej
brzegiem: wygrzewające się krokodyle (kawałek od nas, obrócony do nas tyłem
dorosły osobnik, a niemal dokładnie naprzeciwko — całkiem maleńki, nie mający
nawet pół metra długości), hipopotamy, ptaki…
Jakiś czas później, gdy całe towarzystwo jest gotowe do dalszej drogi,
ruszamy z porządnie zamiecionego dziedzińca, żegnani przez właścicieli Lion
Camp. "Tak chcielibyśmy spędzić całe życie" — wzdychamy z Tomkiem, plując
unoszącym się wszędzie pyłem i szykując aparaty fotograficzne do bezkrwawych
łowów.
Ciąg dalszy pierwszego dnia naszego safari jest podobny do wcześniej
spędzonych godzin. Nie udaje nam się "upolować" lwów, na co tak bardzo
liczyliśmy. Słoneczna kula wisi już nisko nad zachodnim horyzontem — znak, że
powinniśmy kierować się ku bramie wyjazdowej parku. Zatrzymujemy się jeszcze
na kilkanaście minut, aby obejrzeć pokaźne stado słoni, najwyraźniej zajętych
kolacją i zmierzających w stronę rzeki.
Z parku wyjeżdżamy krótko po godzinie 18. Zmierzch szybko przeradza się w
noc. Tomek i ja siadamy w barze i, sącząc piwo, opisujemy wydarzenia
minionego dnia oraz "wystrzelane" klisze, a jest ich sporo. Później pozostaje
nam jedynie kolacja (czytaj: resztki suchego chleba) i możemy wstąpić do
królestwa Morfeusza — jutro czeka nas kolejny, pełen wrażeń dzień.
Dzień 8 — 17 czerwca, niedziela
Następnego dnia budzi nas pikanie zegarka. Początkowo nie mamy wielkiej
ochoty na wstawanie, ale chęć obejrzenia — i uwiecznienia na kliszy -
porannego przemarszu słoni przez Luangwę jest silniejsza. Szybka toaleta,
zebranie sprzętu — i już stoimy na szerokim i płaskim brzegu rzeki. Jest
jeszcze zupełnie ciemno; dopiero kilka minut po piątej, do wschodu Słońca
mamy grubo ponad godzinę. Wśród mrowia gwiazd, wysoko nad wschodnim
horyzontem wisi "stary" Księżyc, kilka stopni pod nim lśni Wenus, krótko po
dniu osiągnięcia największej elongacji zachodniej, a nisko na zachodnim
nieboskłonie błyszczy Mars, który już za kilka dni zbliży się do Ziemi na
odległość zaledwie 67 milionów kilometrów — najmniejszą od 13 lat.
Świt zbliża się szybko, a wraz z nim słonie — słyszymy je, jak buszują w
naszym obozie, łamiąc gałęzie. Po drugiej stronie do wody majestatycznie
zsuwają się hipopotamy. Spowitą w opary rzeką, niesiony jej leniwym prądem
powoli płynie krokodyl, mający wyraźną chrapkę na dwa dorodne ibisy szukające
pożywienia na płyciźnie. Widać jedynie oczy gada, wystające nad powierzchnię.
Ptaki jednak spostrzegają niebezpieczeństwo i odfruwają; krokodyl
niewzruszenie płynie dalej.
W końcu widzimy słonie; wychodzą spomiędzy drzew nad rzekę. Małe i duże,
młode i stare — powoli idą ku wodzie, znikając nam na chwilę z oczu, by zaraz
pojawić się znowu, już w rzece. Dostojnie kroczą po dnie, zmierzając ku
drugiemu brzegowi. Mniej więcej w połowie drogi mijają się z hipopotamami,
nie wchodząc sobie nawzajem w drogę. Po dotarciu na przeciwny brzeg wychodzą
kolejno z wody tym samym szlakiem, którym kilkanaście minut wcześniej
hipopotamy schodziły ku rzece. Co pewien czas wydają z siebie donośne
trąbienie. Gdy już wydaje nam się, że jest po wszystkim, okazuje się, że na
"naszym" brzegu zamarudził jeszcze jeden słoń — właśnie obgryza
liÀ?cie z drzewa zaledwie kilkadziesiąt metrów od nas. Eckart, który w
międzyczasie przyszedł do nas ze swoimi przyrządami optycznymi, kieruje na
potężne zwierzę swoją lunetę, pozwalając nam podziwiać przez chwilę wspaniały
widok. Po chwili słoń podąża już w poprzek nurtu śladem swoich pobratymców;
kilka minut później stado znika nam z oczu. Cały czas wiemy jednak, gdzie się
znajduje — doskonale słychać odgłosy trąbienia.
To jeszcze nie koniec porannych atrakcji — czas na obserwacje astronomiczne.
Eckart kieruje lunetę na Księżyc i Wenus, która — pomimo faktu, iż Słońce już
od ponad trzydziestu minut wisi wysoko na niebie — jest bez wysiłku
dostrzegalna gołym okiem, co jest dla nas fenomenalne. W okularze doskonale
widać kwadrę planety.
W czasie, gdy my oglądamy, jak przyroda budzi się do kolejnego dnia, nas
współtowarzysze dopiero wstają i przygotowują się do wyjazdu. Wracamy zatem
do nich i… trafiamy na małpy, fikające wśród namiotów i rozgrzebujące
śmieci w poszukiwaniu resztek jedzenia. Zamykamy szczelnie namioty i
wyruszamy do parku.
Zaledwie kilka minut po przekroczeniu bramy, jadąc w szpalerze gęstych
krzewów i karłowatych drzewek zauważamy przed sobą stado bawołów,
przebiegających (w popłochu?) w poprzek drogi i wzbijających tumany kurzu.
Zatrzymujemy się gwałtownie i robimy zdjęcia. Nagle Jacek zauważa na drodze
trzy lwice, biegnące kilkadziesiąt metrów przed samochodem. Znikają równie
szybko, jak się pojawiły — chyba nikt nie zdążył zrobić żadnej udanej
fotografii, chociaż migawki ostro trzaskały. Ale udało się — widzieliśmy
królów (a właściwie królowe) zwierząt, i to od razu w stadzie! Niejako na
pocieszenie obfotografowujemy stojące w buszu kilka metrów od drogi bawoły,
które z zainteresowaniem się nam przypatrują — i nawzajem. Trzeba przyznać,
że dzień zaczyna się całkiem nieźle. Oby później też tak było…
Jedziemy dalej głównym szlakiem, jednak — podobnie jak wczoraj — szybko
skręcamy w jedną z bocznych dróg. Tym razem jednak kierujemy się nie ku
rzece, a bardziej ku sercu parku, gdzie spodziewamy się znaleźć więcej
zwierząt. Niedługo potem zauważamy stojące między drzewami stadko słoni -
kilka dorosłych i dwa lub trzy młode — prawdopodobnie jedne z tych, których
przeprawę przez Luangwę oglądaliśmy o świcie.
I znowu mamy jak na dłoni antylopy impala, żyrafy, zebry… "Nuda" -
mówimy w żartach, ostrząc sobie zęby na "coś większego". Jedziemy krętą,
piaszczystą drogą; po prawej stronie mamy bagno, z którego sterczą kikuty
drzew o niemal idealnie białej, gładkiej korze, po lewej natomiast rozciągają
się to łagodniejsze, to bardziej strome trawiaste pagórki z mnóstwem baobabów
rozmaitej wielkości i w różnym wieku. Sceneria jest tak urzekająca, że
postanawiamy na chwilę się zatrzymać i zrobić kilka zdjęć. Jednak coś
dziwnego wisi w powietrzu. Każdy jest zaaferowany swoimi sprawami, a
tymczasem w pogoni za przygodą mała Miriam wchodzi prosto do bagna. Kończy
się na szczęście jedynie na strachu i ubrudzonych butach. Jest jednak moment,
w którym Jacek i ja zostajemy sami, bez samochodu; reszta "naszych" jest
gdzieś daleko, gdy nagle przed nami przebiega spore stado antylop i znika w
buszu. Mamy jeszcze w pamięci widok spłoszonych bawołów; oczyma wyobraźni
widzimy lwy w roli myśliwych tropiących antylopy… Po plecach przechodzi nam
lekki dreszcz, ale nic szczególnego się nie dzieje. Chwilę później wszyscy
siedzimy już w samochodzie, a Miriam — sprawczyni całego zamieszania — z nową
energią ciągnie Tomka za włosy i radośnie wyśpiewuje piosenki, czym
skutecznie uniemożliwia nam podsłuchiwanie odgłosów przyrody i — jak
podejrzewamy — płoszy zwierzęta w promieniu kilku kilometrów.
Kilkaset metrów od ostatniego przystanku zatrzymujemy się przy imponującym
kopcu termitów — największym, jaki do tej pory mieliśmy okazję zobaczyć — aby
w końcu obejrzeć z bliska jeden z tych fascynujących tworów tysięcy pokoleń
owadów. Po chwili nasz pojazd leniwie toczy się dalej. Wtem — hamulec. Przed
nami, odległy zaledwie o kilkanaście metrów, stoi samotny słoń; potężny,
stary samiec. Jest tak blisko drogi, że nie wiemy, czy jechać dalej, czy
wycofać się. Nie ma czasu na zastanawianie ani na robienie zdjęć — ogromna
góra mięsa trąbi nagle z wyraźnie ostrzegawczą nutą i szybko postępuje kilka
kroków w naszym kierunku. "Go fast!" — mówi głośno siedzący z tyłu Eckart i
Bohdan rusza gwałtownie do przodu. Jedziemy dosyć szybko, oglądając się za
siebie. Zatrzymujemy się po kilkuset metrach i zastanawiamy — zaczekać kilka
minut i wracać tą samą drogą czy jechać dalej. Postanawiamy cofnąć się.
Zawracamy z duszą na ramieniu, jednak słonia już nie ma; słychać tylko
chrzęst łamanych gałęzi. Mieliśmy sporo szczęścia. Jacek opowiada nam
historię, jaka przydarzyła mu się podczas safari w Republice Południowej
Afryki kierowca jego samochodu, aby wyprowadzić pasażerów i pojazd z podobnej
opresji, musiał uciekać na wstecznym biegu przez prawie dwa kilometry.
Trzeba przyznać, że dzisiejszy dzień obfituje w zaskakujące wrażenia.
Ciekawe, jaka przygoda czeka za następnym zakrętem? Na kupionym wczoraj
planie znajdujemy miejsce, które wydaje się obiecywać moc atrakcji — promową
przeprawę przez Luangwę. Jedziemy w tamtym kierunku przez dłuższy czas w
upale i kurzu. Gdy już wydaje nam się, że zbłądziliśmy, wyjeżdżamy na szeroki
pas piasku, a w dali widzimy rzekę i prom. Dojeżdżamy do brzegu w samą porę,
by uzupełnić wodę w chłodnicy — palący (w przenośni i dosłownie) problem nie
daje zapomnieć o sobie. Podczas gdy Eckart i ja zajmujemy się ratowaniem
silnika, a reszta przypatruje się naszym poczynaniom z bezpiecznej
odległości, w naszym kierunku płynie już prom. Po kilku minutach dobija do
brzegu, jednak tym razem nie mamy szczęścia — okazuje się bowiem, że na
teren, do którego prowadzi przeprawa, nie mamy wstępu. Widok strażnika
uzbrojonego w kałasznikowa mówi sam za siebie. Nie pozostaje nam nic innego,
jak jechać gdzie indziej. Po przejściowych kłopotach z ruszeniem — nawet
napęd na cztery koła nie pomaga — zawracamy ku głównej drodze.
W pewnym momencie naszym zdumionym oczom ukazuje się niezwykły widok — linia
energetyczna rozpięta na potężnych słupach, niknąca na horyzoncie. Jesteśmy
zdegustowani; park narodowy wydawał nam się być ostatnim miejscem, w którym
można ujrzeć tak "odrażające" oznaki cywilizacji. Chwilę wcześniej
widzieliśmy spore stado małp. Tomek i ja zastanawiamy się, czy zwierzęta nie
giną wskutek porażenia wchodząc na słupy wysokiego napięcia.
Po kilkunastu minutach dojeżdżamy do stromego brzegu Luangwy, bez trudu
dostrzegając w wodzie mnóstwo hipopotamów, w grupach po kilka-kilkanaście
sztuk, na odcinku kilkuset metrów. Próbuję ocenić ich ilość — w polu widzenia
udaje mi się naliczyć ponad sto sztuk tych ogromnych zwierząt. Z pewnością
jest ich więcej, jednak ich nie zauważamy. Udaje nam się za to dostrzec kilka
wygrzewających się w popołudniowym słońcu krokodyli i wiele ptaków, z których
Zambia słynie.
Powoli kierujemy się ku wyjazdowi z parku. Chcemy jeszcze zrobić zakupy w
Mfuwe, zatankować benzynę i odwiedzić farmę krokodyli, do której drogowskaz
widzieliśmy niedaleko naszego campingu. Jednak zanim wydostaniemy się z
królestwa zwierząt, musimy ominąć — dosłownie — przeszkodę w postaci stojącej
na środku drogi samotnej żyrafy, wyraźnie zdziwionej naszą obecnością. Stoimy
przez chwilę mając nadzieję, że sama zejdzie na bok, jednak po chwili
wzajemnego przypatrywania się sobie postanawiamy ominąć zwierzę. Żyrafa stoi
niewzruszona, obserwując uważnie nasze manewry, aby w końcu dostojnie odejść
i pozwolić nam przejechać. Zasada "animals have right of way" ("zwierzęta
mają pierwszeństwo [na drodze]") jest jedną z podstawowych reguł
obowiązujących w parkach narodowych — i słusznie, bo to my jesteśmy gośćmi w
ich świecie.
Niedługo potem opuszczamy park i obieramy kurs na obozowisko, którego nazwy
niestety nie pamiętam. Jesteśmy już porządnie głodni i mamy nadzieję, że nasz
apetyt zostanie wkrótce zaspokojony. Na finiszu czeka nas jednak niemiłe
rozczarowanie — w ciągu najbliższych dwóch godzin nie możemy liczyć na żaden
posiłek. Postanawiamy zatem jechać na farmę krokodyli o obiecującej (i
jednoznacznej, jak się nam wydaje) nazwie "Croc's Farm" — może uda się
zobaczyć budzące strach gady, a nawet zamówić jakiś specjał przyrządzony z
ich mięsa? Niestety, kolejny zawód. Jedyne krokodyle, jakie są na farmie, to
dwa małe okazy… zakonserwowane w formalinie. W pierwszej chwili sądzimy, że
to żart, ale poważne miny pracowników skłaniają nas do zmiany zdania. Zostaje
nam zatem wizyta w Mfuwe i wiara w zmianę asortymentu tamtejszych sklepów.
Nasz optymizm okazuje się być całkowicie nieuzasadniony — znowu mamy do
wyboru ciastka, herbatniki, krakersy, wafle i podobne smakołyki. Nie wierzymy
własnemu szczęściu, gdy udaje nam się kupić chleb. Ze zdumieniem zauważamy w
jednym ze sklepów piwo marki "Redd's" w butelkach — rzecz, której nie
widzieliśmy nawet w Polsce. Niemniej jednak Tomek i ja zaopatrujemy się w
wyroby lokalnego przemysłu browarniczego — zimne "Mosi" z wizerunkiem
Wodospadów Wiktorii na etykiecie. Napotykamy jednak na przeszkodę — nie
możemy kupić piwa wraz z butelkami; są one tylko na wymianę. Umawiamy się
zatem ze sprzedawcą, iż butelki pozostawimy rano przy wejściu do sklepu.
Zgadza się bez żadnych zastrzeżeń, czym jesteśmy niezwykle zaskoczeni. W
końcu, jaką ma gwarancję, że naprawdę zwrócimy butelki?
Po dokonaniu zakupów pozostaje nam jedynie wizyta na stacji paliw i powrót do
"Flatdog's Camp". Tam, korzystając z faktu, że jest jeszcze jasno, składamy z
Tomkiem nasz namiot i pakujemy wszystkie rzeczy do samochodu, w którym
dzisiaj będziemy spać. Mamy bowiem zamiar wyjechać w drogę powrotną do Lusaki
około trzeciej w nocy, a zwijanie wilgotnego od rosy namiotu do nie należy do
najprzyjemniejszych zajęć na świecie.
Po spakowaniu się mamy czas na uiszczenie zapłaty za spędzone we "Flatdog's"
noce (gdy wędrujemy do recepcji, zatrzymuje nas mężczyzna z obsługi i w
świetle latarki pokazuje nam stojącego nieopodal i skubiącego liście słonia -
normalka w tych stronach), opisanie dzisiejszego dnia i kolejnych rolek filmu
oraz posilenie się chlebem, zaś później, już długo po zachodzie Słońca,
rozsiadamy się nad rzeką i, sącząc piwo, po raz ostatni nasłuchujemy odgłosów
dochodzących z rzeki i parku, wdychamy specyficzny aromat panujący w
obozowisku (przypuszczamy, że jego źródłem są jakieś rośliny), obserwujemy
niebo bezskutecznie poszukując na nim Obłoków Magellana i oczywiście
wymieniamy wrażenia. Co jakiś czas w różnych miejscach parku widzimy bijące w
niebo reflektory samochodów patrolujących teren lub uczestników nocnych
safari. Zastanawiamy się, czy takie zakłócanie spokoju nie wpływa w negatywny
sposób na zwierzęta, zarówno te prowadzące dzienny, jak i nocny tryb życia. W
pewnej chwili słyszymy plusk wody i widzimy niewyraźne kształty powoli
przemieszczające się w poprzek rzeki i wychodzące z niej — to słonie, które
widzieliśmy rano, wracają na "nocną" stronę.
Po osuszeniu kilku butelek złocistego trunku, opartego głównie na kukurydzy,
postanawiamy złożyć głowy w aucie, by zgodnie z wcześniej ustalonym planem
wstać o drugiej w nocy i obudzić resztę towarzystwa. Sen przychodzi
szybko.
Dzień 9 — 18 czerwca, poniedziałek
Budzik wyrywa nas ze snu, który dzięki właściwościom Lariamu bardziej
przypomina surrealistyczny film. Gramoląc się z auta spotykamy Jacka, który
jest już gotów do wyjazdu. Budzimy zatem resztę i — po doprowadzeniu się do
porządku i ostatecznym spakowaniu — wyjeżdżamy z uśpionego obozowiska,
kierując się do Chipaty. Zatrzymujemy się na chwilę w Mfuwe, by zgodnie z
obietnicą postawić puste butelki przed wejściem do sklepu. Nie jesteśmy
pewni, czy zostawiliśmy je we właściwym miejscu, ale nie ma czasu na
szczegółowe rozważania -do Lusaki droga daleka.
Nierówna droga z Mfuwe do Chipaty schodzi w miarę szybko. Po lewej stronie,
nisko nad wschodnim horyzontem, przyświeca nam cieniutki sierp Księżyca,
któremu w odległości zaledwie kilku średnic jego tarczy towarzyszy lśniąca
jak klejnot siostra Ziemi — Wenus. Koniunkcja jest naprawdę widowiskowa;
wrażenia potęguje niezwykle wyraźne światło popielate Księżyca, barwy świtu i
niespotykana w polskich warunkach przejrzystość powietrza. Wiek Ksieżyca -
zaledwie 3 dni przed nowiem — po raz kolejny uświadamia nam, że zaćmienie, na
które tyle czekaliśmy, jest już tak blisko.
Po drodze mijamy — podobnie jak poprzednio — mnóstwo ludzi spieszących do
pracy, dzieci idące z tornistrami do szkoły… W Chipacie nie zabawiamy
długo. Mamy w pamięci niezbyt dobre wrażenie, jakie wywarło na nas to miasto
kilka dni wstecz. Kierujemy się ku Petauke. Większość uczestników naszej
ekspedycji zapada w sen — wytrąceni wczesną pobudką z normalnego dobowego
rytmu odrabiają zaległości. Nawet Miriam, której pokłady sił witalnych zdają
się być niewyczerpane, odpływa w objęcia Morfeusza. Śpiących nie są w stanie
obudzić nawet dziury w nawierzchni, w które — chcąc czy nie — raz po raz
wpadamy.
W Petauke robimy przystanek na zatankowanie paliwa oraz na posiłek. Policjant
z patrolu drogowego udziela nam wskazówek, jak trafić do — dobrej, jak sam
poświadcza powagą swojej urzędowej osoby — restauracji. Faktycznie:
przybytek, do którego trafiamy, na pierwszy rzut oka sprawia lepsze wrażenie
niż wcześniej odwiedzane przez nas jadłodajnie. Jest czysto i schludnie,
przed wejściem rosną obsypane purpurowymi i czerwonymi kwiatami krzewy, a
sporych rozmiarów antena satelitarna za pośrednictwem szklanego ekranu
przybliża nam świat — do czego zbytnio nie tęsknię. Tomek zamawia piwo i
napotyka na stary problem — jak wyegzekwować resztę? Po upływie pół godziny
postanawiam przeciąć ten gordyjski węzeł i zamawiam drugie piwo, płacąc za
oba drobniejszymi nominałami. Szef już w wejściu zapewnia nas, że jedzenie
będzie gotowe za piętnaście minut — i tak mija jeden kwadrans za drugim…
Koniec końców dostajemy pokaźne porcje dobrze odżywionego kurczaka z frytkami
i surówką. Najedzeni i zadowoleni (pomijając fakt, że strwoniliśmy dwie
godziny…) wyruszamy dalej, pozostawiając właściciela interesu bogatszego o
siedemdziesiąt tysięcy kwacha.
Zatrzymujemy się jeszcze na kilka minut na stacji paliw — nasz samochód też
potrzebuje jeść; szkoda tylko, że tak dużo i często. Przy okazji wymieniamy
dolary na kwacha i kupujemy banany od ulicznych handlarzy. Poczynając
od Petauke droga jest znacznie lepszej jakości. Samochód łyka kilometr za
kilometrem (i litr za litrem, niestety). Zatrzymujemy się dopiero za mostem
na Luangwa River, gdzie zaopatrujemy się w artykuły spożywcze (banany,
ciastka i zimne napoje) oraz mniej potrzebne rzeczy: wyplatane ze słomy
kapelusze, trzcinowe misy… Spotykamy też dwójkę młodych ludzi, Fina i
Niemkę, którzy podróżują autostopem i właśnie udają się do Lusaki. Chętnie
zabralibyśmy ich ze sobą, ale nie ma takiej możliwości — chyba, że na dachu
auta.
Dalsza droga upływa spokojnie. Rozmawiamy o poczuciu bezpieczeństwa na
prowincji, przyjaznej policji, wielkich możliwościach turystycznych Zambii,
naszym dzielnym samochodzie (pomijając taktownie kwestię felernej
chłodnicy)… W pobliżu miejscowości Rufunsa zatrzymujemy się do kolejnej
kontroli drogowej. Przy posterunku stoi już jeden samochód z białym kierowcą.
Nie spodziewamy się żadnych kłopotów, tymczasem uzbrojony w karabin
funkcjonariusz żąda okazania dokumentów samochodu i prawa jazdy Bohdana,
który właśnie siedzi za kółkiem. Czujemy przez skórę, że nie pójdzie nam
łatwo — a czas nagli: dochodzi czternasta, o godzinie siedemnastej mamy
zwrócić samochód do wypożyczalni, a przed nami jeszcze około dwustu
kilometrów.
Po odprawieniu wcześniej zatrzymanego kierowcy policjant przepuszcza bez
kontroli kilka innych samochodów z czarnymi pasażerami i zabiera się za
maglowanie nas, domagając się międzynarodowego prawa jazdy. My jednak
upieramy się — bazując na informacjach uzyskanych na stronie WWW Ministerstwa
Spraw Zagranicznych — iż polscy obywatele mogą prowadzić samochód w Zambii na
podstawie polskiego prawa jazdy, o ile czas ich pobytu w Zambii nie
przekracza sześciu miesięcy. Popiera nas Eckart twierdząc, że te same zasady
dotyczą obywateli Niemiec. Wyciąga jednak międzynarodowe prawo jazdy, które
wyrobił sobie przed podróżą do Chile. Nie przekonuje to policjanta, który -
poniekąd słusznie — stwierdza, że samochód prowadził Bohdan. Poza tym uparcie
domaga się książki wozu — psioczymy na Trevora z wypożyczalni, że nie dał nam
wszystkich wymaganych przy ewentualnej kontroli dokumentów. Przypuszczamy
jednakże, że policjant próbuje po prostu wymusić od nas łapówkę. Kiedy każe
nam się oddalić i pozostaje sam z Eckartem i Bohdanem, nasze przypuszczenia
przeradzają się w pewność. Drugi policjant, młodszy zarówno wiekiem, jak i
stopniem, spokojnie czyta gazetę, w której znajdują się między innymi
informacje o nadchodzącym zaćmieniu.
Kontrola kosztuje nas 20 000 K wręczone "w łapę" i — co ważniejsze — cenne
pół godziny. Wiemy, że nie nadrobimy tej straty i spóźnimy się, co może nas
narazić na dodatkowe koszty. Postanawiamy zatem zadzwonić z najbliższego
publicznego telefonu do biura w Lusace i uprzedzić o spóźnieniu. "Najbliższy"
telefon okazuje się być odległy o ponad 100 km; znajdujemy go w mieście
Chongwe. W obecności eleganckiego mężczyzny w garniturze i pieczołowicie
wypucowanych lakierkach, obsługującego biuro i publiczny telefon, tzw. "pay
phone" (jedynie w Lusace widzieliśmy nieliczne automaty telefoniczne na
żetony; infrastruktura telekomunikacyjna jest słabo rozwinięta, ale będzie
jeszcze o tym mowa przy innej okazji) Eckart dzwoni do Lusaki i wyjaśnia
sytuację, wspominając oczywiście o policyjnej kontroli. Uzyskujemy dyspensę i
przedłużenie czasu na oddanie auta o dwie godziny.
Do Lusaki pozostało nam około sześćdziesięciu kilometrów. Przebywamy je
bardzo szybko, ponieważ Eckart i Jola chcą jeszcze dziś jechać wieczornym
pociągiem do Livingstone. Pytanie, czy dziś pociąg w ogóle jedzie, a jeśli
tak, to o której godzinie? Postanawiamy odwieźć ich najpierw na dworzec,
sprawdzić pociągi (co może przydać się również nam), zostawić bagaże w "Peace
Gardens" i odprowadzić auto do wypożyczalni. Przy zapadającym zmierzchu
jedziemy na stację kolejową. Jola i Eckart wraz z Miriam idą zasięgnąć
informacji, a my czekamy w samochodzie. Dworzec nie sprawia dobrego wrażenia:
jest brudny, nieoświetlony, ludzie siedzą na stosach bagażu, wokół kręci się
sporo nieciekawie wyglądających typów. Jak bardzo przypomina to niektóre
polskie widoczki!
Raptem z przodu auta pojawia się młody mężczyzna, opiera się rękoma o
niklowaną rurę i zaczyna kołysać naszym pojazdem. Zanim dotrze do nas, co się
dzieje i zanim obudzą się w nas podejrzenia, za moimi i Tomka plecami otwiera
się bagażnik, a na plecy spada mi zwinięta w rulon karimata, trzymająca się
jedynie dzięki plecakowi przyciskającemu ją do dachu. Cała akcja trwa
zaledwie kilka sekund, ale jesteśmy tak zaskoczeni, że zanim dochodzi do nas,
iż padliśmy ofiarą kradzieży, złodziej (należałoby raczej pisać o nich w
liczbie mnogiej) ucieka już z torbą prawie tak samo dużą jak on sam. Chłopak,
który odwracał naszą uwagę kołysząc samochodem oczywiÀ?cie ulotnił się
jak kamfora. Iwona, Jacek i Bohdan stoją bezradnie, a Tomek i ja zablokowani
siedzeniami, spoza których wydostanie się bez pomocy osób trzecich graniczy z
cudem, możemy jedynie przypatrywać się w bezsilnej złości, jak plecak znika
nam z oczu. Żaden z tubylców wokół nas nie zwraca (zapewne pozornie) uwagi na
nas. Dwie minuty później spokojnie mija nas policyjny patrol, ale wiemy, że
zawiadomienie ich o rabunku nic nam nie da, stracimy jedynie cenny czas.
Skradzionym plecakiem okazuje się być torba z ubraniami — szczęście w
nieszczęściu, że tylko z nimi — Joli, Eckarta i Miriam. Cała trójka wraca
właśnie z biletami do Livingstone, a my z duszą na ramieniu i wyrzutami
sumienia patrzymy, jak idą w naszym kierunku. Wyjaśniamy im zaistniałą
sytuację, tłumacząc gorączkowo przebieg zdarzenia. Na szczęście Eckart
rozsądnie rozplanował rozłożenie bagażu: sprzęt optyczny i fotograficzny
wewnątrz kabiny, namioty i śpiwory w jednej torbie, ubrania w drugiej… Raz
jeszcze daje o sobie znać jego niezwykłe opanowanie. Jest zdenerwowany, to
jasne, ale jego decyzja jest natychmiastowa: zabieramy resztę bagażu i
jedziemy do Livingstone. Ubrania można kupić na miejscu.
Iwona, Bohdan i Jacek zamykają się na cztery spusty w samochodzie, zaś Tomek
i ja pomagamy Joli i Eckartowi zanieść bagaże do niewielkiej poczekalni dla
pasażerów pierwszej klasy z miękkimi kanapami i telewizorem. Siedzi tam już
kilka osób. Po chwili przychodzi pracownik kolei z zawiadomieniem, że
pasażerowie pierwszej klasy zostaną poproszeni o zajęcie miejsc dopiero
wtedy, gdy do pociągu wsiądą pasażerowie klasy drugiej. Zostajemy jeszcze
kilka minut, po czym żegnamy się i wychodzimy. Zanim ponownie wkroczymy do
holu dworca, usłyszę z ust Tomka zdanie: "Staraj się być dwa razy większy niż
normalnie". Mądry Polak po szkodzie…
Patrząc z perspektywy czasu na to nieprzyjemne zdarzenie (właściwie jedyne
przykre doświadczenie, jakie nas spotkało w Zambii) doszliśmy do wniosku, że
niemalże zachęcaliśmy do niego: biali (synonim zamożności) w otwartym na
oścież samochodzie (bagażnik co prawda był zamknięty, ale nie zablokowany),
szybko zapadający wieczór, czujność uśpiona podczas pobytu na przyjaznej
prowincji… Właściwie mogło nas to spotkać w każdym miejscu na Ziemi: w
Lusace, Warszawie czy jeszcze gdzieś indziej. Poza tym dworce kolejowe są
specyficznymi miejscami — spotykają się w nich często najgorsze męty. Cóż,
nauczka na przyszłość…
Teraz prosto na nasz camping. Zostawiamy bagaże pod opieką Jacka i z
przewodnikiem w osobie ochroniarza z "Peace Gardens" jedziemy odprowadzić
auto do wypożyczalni. Na miejscu dopłacamy 300 $ za dodatkowe 800 km, jakie
"wyjeździliśmy" ponad limit (optymistycznie zakładaliśmy 1200 km…) i
taksówką wracamy na gościnną posesję przy Tito Road No. 4. Całodzienna podróż
i przykre przeżycia wieczoru wyczerpały nas, marzymy tylko o tym, by się
napić, rozłożyć namiot i owinąć w śpiwór…
Dzień 10 — 19 czerwca, wtorek
Budzimy się wcześnie rano. Dziś czeka nas trudne i odpowiedzialne zadanie -
znaleźć środek transportu do centrum pasa zaćmienia całkowitego. Jak wiadomo,
na linii wyznaczającej oś symetrii pasa zaćmienie centralne (całkowite lub
obrączkowe) trwa najdłużej. Lusaka leży co prawda w pasie, ale jest
kilkadziesiąt kilometrów na południe od jego osi. Pięćdziesiąt kilometrów na
północ od stolicy, w okolicach miasta Chisamba odbywa się dziesięciodniowy
festiwal pod nazwą "Solipse", zorganizowany z okazji zaćmienia. Dojazd jest
tam stosunkowo łatwy, jednak boimy się tego, co o mały włos nie przydarzyło
się naukowcom podczas zaćmienia całkowitego 11 sierpnia 1999 r. w Rumunii,
gdzie przebywał wraz z grupą swoich studentów szef komisji d/s zaćmień
Międzynarodowej Unii Astronomicznej prof. Jay Pasachoff. Niemal w ostatniej
chwili dowiedział się on o planowanym przez władze miasta pokazie sztucznych
ogni, jaki miał mieć miejsce w chwili zapadnięcia ciemności. Zniweczyło by to
całkowicie plany przeprowadzenia naukowych obserwacji, jakie miała wykonać
jego kilkunastoosobowa ekipa. Potrzebna była interwencja na drodze
dyplomatycznej, by nie doszło do tej "katastrofy". My o festiwalu
dowiedzieliśmy się od młodych Belgów spędzających noc na campingu "Flatdog's
Camp" w parku narodowym. Inni z kolei, którzy specjalnie na ten festiwal
ściągnęli z różnych zakątków świata, od nas dowiadują się o jakimś zaćmieniu
Słońca… Cóż, nie każdy jest takim zapaleńcem jak my.
Już wcześniej dowiedzieliśmy się, że właściwie nie mamy szansy na wynajęcie
samochodu w wypożyczalni — wszystkie są już zarezerwowane. W związku z tym
postanawiamy spróbować szczęścia na dworcu autobusowym. Im bliżej dworca
jesteśmy, tym bardziej nachalnie próbują sprzedać nam swoje usługi
taksówkarze, wspomagani przez licznych naganiaczy. Nam chodzi jednak nie o
samochód osobowy, a o mikrobus. Planujemy bowiem jechać tak daleko na zachód,
jak tylko zdołamy. Pierwotny plan przewidywał obserwację zaćmienia z okolic
miasta Balovale (na niektórych mapach oznaczanego jako Zambezi), jednak
nauczeni doświadczeniami ostatnich kilku dni wiemy, że nasze wcześniejsze
ambitne zamierzenia wezmą w łeb.
Dyskutujemy zaciekle z kilkoma oferentami, ale nie dochodzimy do
porozumienia. W końcu zapala się iskierka nadziei. Pokaźna grupa naganiaczy
prowadzi nas do autobusu, przy którym krząta się umorusany smarami kierowca.
Rozmowa prowadzona w niezrozumiałym dla nas miejscowym dialekcie jest
zażarta, ale zaproponowana przez nas cena nie satysfakcjonuje "biznesmenów".
Idziemy zatem dalej. Po następnym podobnym doświadczeniu postanawiamy pójść
do biura zarządu dworca i spytać o możliwość wynajęcia autobusu. Decyzja
okazuje się być dobra — po kilkunastu minutach czekania i poszukiwaniach
kompetentnej osoby podchodzą do nas elegancko ubrani mężczyźni z wywieszonymi
w eksponowanym miejscu telefonami komórkowymi (i znowu przypomina nam się
Polska…). Ich prezencja budzi w nas zaufanie. Rozmowa jest krótka i
rzeczowa. Pokazują nam autobus — świeżo umyte, solidnie wyglądające
26-miejscowe Mitsubishi. Wydaje nam się trochę zbyt duży jak na nasze skromne
(7 osób) potrzeby, ale nie widzimy innego wyjścia. Poza tym po wielu
godzinach umiarkowanych wygód w zapakowanym po kres możliwości Nissanie
autobus wydaje nam się jeżdżącym pałacem. Udaje nam się wytargować cenę 750
000 K, w którą wliczone są już koszty paliwa. W przeliczeniu na osobę
wypadnie to co prawda po sto tysięcy z groszami, ale i w nas odzywa się żyłka
handlowa: możemy przecież spróbować zwerbować dodatkowych pasażerów spośród
turystów w "Peace Gardens", co znacznie obniżyło by koszty. Nasza decyzja
brzmi zatem "tak".
Wyjmujemy mapę i pokazujemy kierowcy miejsce, do którego chcemy dojechać:
miasto Lubungu w granicach parku narodowego Kafue, około 180 km na północny
zachód od Lusaki. Mamy lekkie obawy co do warunków wjazdu do parku -
chcielibyśmy uniknąć płacenia za wstęp tak, jak było to w South Luangwa
National Park. Mamy jednak nadzieję, iż mogą tam obowiązywać inne zasady -
wybrana przez nas droga jest bowiem tranzytowa. Na mapie wygląda na dobrą -
jeśli będzie taka, jak z Lusaki do Petauke, to nie powinno być żadnych
kłopotów. Prawie 200 km to mniej więcej 4-5 godzin jazdy. Kierowca potakuje,
zapewniając, że zna drogę. Mamy co do tego pewne wątpliwości, ale dochodzimy
do wniosku, że nawet jeśli coś poszłoby nie po naszej myśli, cały czas
będziemy jechać wewnątrz pasa, a każdy dodatkowy kilometr przebyty w kierunku
zachodnim wydłuża czas trwania zjawiska. Komuś może się to wydać śmieszne,
ale w sytuacji, gdy przebywa się pół świata, by zobaczyć zaćmienie, każda
sekunda jest na wagę złota. Zaświadczy o tym chyba każdy, kto miał okazję
ujrzeć całkowite zaćmienie naszej Dziennej Gwiazdy.
Umawiamy się na jutrzejszy dzień na podpisanie umowy (propozycja ta
niezmiernie nas zaskakuje, ale tym bardziej utwierdza nas w przekonaniu, że
mamy do czynienia z poważnymi ludźmi) i bierzemy "namiary" na naszych
kontrahentów. Umówiliśmy się co prawda w ubiegłym tygodniu z kobietą, która
chciała wynająć nam samochód do parku narodowego, ale szczerze mówiąc nie
liczymy na jej pojawienie się. Teraz pozostaje nam jedynie przejść się po
mieście, wrzucić coś na ząb, zrobić zakupy i wrócić do "Peace Gardens", by
się pobyczyć i spróbować znaleźć chętnych do uczestniczenia w ekspedycji.
Nadszedł czas na skreślenie kilku zdań o stolicy Zambii. Dłuższy spacer po
jej ulicach odbędziemy co prawda dopiero jutro, ale nie będzie chyba
nietaktem, jeśli umieszczę niniejszy opis w ramach dnia dzisiejszego. Lusaka
jest miastem brudnym — to trzeba powiedzieć otwarcie. Nie można jednak
generalizować — nie wszędzie sytuacja wygląda jednakowo. Uwagę przykuwają
ciągnące się wzdłuż ulicy głębokie rowy ograniczone wałami — wyglądają jak
miniatura kanałów przeciwpowodziowych i prawdopodobnie takie jest ich zadanie
podczas pory deszczowej, ale to tylko moje przypuszczenia. W wielu leżą
odpadki; niekiedy fetor przypominający palone gnijące śmieci jest trudny do
zniesienia. Mieszkańcy nie zwracają na nas uwagi w sposób bardziej nachalny
niż Polacy na Murzyna. Patrzą na nas, to zupełnie naturalne, ale nie
zaczepiają, nie wpatrują się nachalnie. Uwaga na marginesie: w Lusace mieszka
jedna piąta z niemal 10 milionów obywateli kraju. Przechodzimy obok
college'u, głównej komendy policji, wielu sklepów, które różnią się od
polskich w niewielkim stopniu. Wchodzimy do ścisłego centrum, gdzie znajdują
się banki, restauracje, kantory, bary szybkiej obsługi, sklepy z odzieżą,
bazar, przykryta dachem duża hala targowa… W wielu miejscach zauważamy
ochroniarzy, a na tarasie w pobliżu biurowców mieszczących siedziby banków
policjanta z kałasznikowem. Większość sklepów jest nieźle zaopatrzona,
chociaż zdarzają się widoczki niczym żywcem wycięte z rzeczywistości znanej z
filmu "Miś".
Jako że nasza relacja jest udostępniana w Internecie, warto wspomnieć o tym,
jak wygląda sytuacja Globalnej Pajęczyny — i w ogóle telekomunikacji — w
Zambii. Otóż trzeba otwarcie powiedzieć, że całość nie sprawia najlepszego
wrażenia. Telefonów na ulicach jest niewiele — właściwie nie ma budek
telefonicznych, a te, które zauważyliśmy podczas kilku naszych spacerów po
stolicy, można policzyć na palcach jednej dłoni; ustawiały się do nich długie
ogonki. Na prowincji jest znacznie gorzej, jedynymi dostępnymi telefonami są
- i to nie w każdej miejscowości — tzw. "pay phones" — niewielkie biura z
jednym aparatem obsługiwanym przez specjalnego pracownika, naliczającego czas
rozmowy i inkasującego opłatę. Trzydzieści sekund rozmowy z Polską kosztowało
podczas naszego pobytu jedyne 20 000 K. Trafiliśmy także w miejsce, w którym
można łączyć się z Internetem. Jest to równie kosztowna przyjemność — 5000 K
za 15 minut na słabym łączu trudno nazwać tanią usługą. Wprowadzone jest
również rozróżnienie na surfowanie po stronach WWW oraz wysyłanie poczty. Ta
ostatnia czynność jest o tyle ciekawa, że warto opisać ją osobno. Opłata
naliczana jest bowiem za pojedynczą stronę, zaś list nie jest wysyłany od
razu — poczta z całego dnia jest wysyłana hurtem, najczęściej wieczorem. Nie
ma więc pewności, czy nasz e-mail dojdzie do adresata.
Z sieci korzystaliśmy w Livingstone, mieście położonym niedaleko Wodospadów
Wiktorii. Kwadrans kosztował nas 3000 K. Łączyliśmy się z bramkami sieci
komórkowych, by wysłać SMS-y do rodziny i znajomych w Polsce. Prędkość nie
powalała co prawda na kolana, ale nam — przyzwyczajonym do polskich realiów -
niezbyt to przeszkadzało; zmieściliśmy się w wyznaczonym czasie.
Wracając do obrazu stolicy: ogólne wrażenie, jakie wynieśliśmy z wędrówek po
Lusace, było pozytywne. Nie spotkaliśmy się z wrogością ani niechęcią. Nie
czuliśmy się też mniej bezpiecznie niż podczas spaceru po przeciętnym polskim
mieście. Zapędziliśmy się co prawda na dosyć odległy od centrum miasta bazar,
na którym robią zakupy przeciętni, niezamożni Zambijczycy. Trzeba uczciwie
przyznać, że nasze dobre samopoczucie topniało tam wprost proporcjonalnie do
drogi przebytej od granicy bazaru, toteż dosyć szybko i jednogłośnie
postanowiliśmy zawrócić i nie szukać na siłę guza.
Po powrocie do "Peace Gardens" kupiliśmy piwo i usiedliśmy w trzcinowej
altanie. Rozkoszując się smakiem zimnego "Mosi" snuliśmy plany na pojutrze i
zastanawialiśmy się, na ile solidni okażą się nasi kontrahenci z dworca
autobusowego. Nie traciliśmy też czasu i z werwą rozpoczęliśmy werbunek
chętnych do wzięcia udziału w ekspedycji i — oczywiście — partycypowania w
kosztach przedsięwzięcia. Wystarczyło, że powiedzieliśmy o takiej możliwości
zaledwie dwóm lub trzem osobom, a inni ludzie sami zaczęli się do nas
zgłaszać w takim tempie, że w pewnej chwili straciliśmy rachubę i nie byliśmy
pewni, czy ilość chętnych nie przekracza ilości dostępnych miejsc. Tak
spędziliśmy czas aż do wieczora.
Kolejny dzień miał pokazać, czy wygraliśmy, czy wręcz przeciwnie.
Dzień 11 — 20 czerwca, środa
Tego ranka wstajemy niewiele później niż Słońce. Po śniadaniu (codzienna
porcja jajek sadzonych i frytek) postanawiamy wyruszyć do miasta, mimo że
pora jest wczesna, a umowę mamy podpisać o godzinie czternastej.
Spacerujemy zatem po Lusace, robimy zakupy na wieczór i jutrzejszy wielki
dzień. Wstępujemy również do sklepu z akcesoriami i materiałami
fotograficznymi. Niestety, klisze Fuji są niedostępne, pozostaje jedynie
Kodak. Ku naszemu zdumieniu napis na opakowaniu informuje, iż importer to…
Kodak Polska z siedzibą w Warszawie! Jak widać, nawet na "końcu świata"
znaleźć można polski akcent. Opis naszych wrażeń z wędrówek po stolicy Zambii
znajduje się powyżej, nie ma wobec tego sensu go powtarzać.
Na ulicach i w sklepach widzimy sporo turystów, otwarcie manifestujących -
głównie na koszulkach — cel, w jakim tutaj przyjechali. Wzorów T-shirtów z
różnymi "zaćmieniowymi" motywami widać zatrzęsienie; niektóre bardzo
pomysłowe, jednakże ceny wydają się nam zbyt wygórowane jak na nasze -
niezbyt zasobne — kieszenie. Co chwilę zaczepiają nas uliczni sprzedawcy,
wymachujący garściami pełnymi okularów do obserwacji zaćmienia. Wiele sklepów
oferuje najróżniejsze promocje w rodzaju "kup za tyle i tyle, a dostaniesz za
darmo okulary". Jak się jednak okazało nieco później, "zwyczajnym"
Zambijczykom niełatwo było zdobyć owe okulary — najczęściej sprzedawcy
wykręcali się ich brakiem lub proponowali cenę tak paskarską, że klient
rezygnował. Najwidoczniej liczyli na zachodnich turystów i dlatego nie
sprzedawali tego "towaru pierwszej potrzeby" swoim rodakom. Smutne to, ale
prawdziwe. Syn właścicielki "Peace Gardens" zjeździł ponoć pół miasta, by
zdobyć chociaż jedną parę — bezskutecznie. Sami widzieliśmy ceny rzędu 10,
15, a nawet 20 tysięcy kwacha.
Zdumiewa nas natomiast powszechność i rozmach rządowych przygotowań do
informowania o nadchodzącym zaćmieniu oraz profesjonalizm "Komitetu do spraw
zaćmienia", bo taką właśnie nazwę nosiło ciało, którego zadaniem było
zadbanie o wszystko, co związane z tym niecodziennym zjawiskiem. Ulotki
(formatu A4) w sklepach, dodawane do zakupów, zawierają mapę Zambii z
zaznaczonym pasem całkowitości, tabelę z momentami zjawiska w najważniejszych
miejscowościach kraju oraz — oczywiście — porady, jak bezpiecznie obserwować
częściową fazę zaćmienia. W "lepszych" sklepach zamiast ulotki rozprowadzane
są — wydane na kredowym papierze (sic!) — broszury z kolorowymi rysunkami i
zdjęciami. Wiele gazet codziennie przez kilka dni przez 21 czerwca
informowało o przebiegu zjawiska. Tak doskonale przygotowanej i szeroko
zakrojonej kampanii uświadamiającej nie widzieliśmy nawet w Europie, podczas
pamiętnego zaćmienia w sierpniu 1999 roku. Rząd przygotował dla Zambijczyków
jeszcze jedną niespodziankę, ale o tym w dalszej części tekstu.
Na dworcu jesteśmy pół godziny przed czasem. Posilamy się frytkami (a jakże)
i popijamy "Coca — Colą" — inne napoje są niedostępne (a jakże). Punktualnie
o czternastej możemy odetchnąć z ulgą, gdyż na horyzoncie pojawiają się
elegancko ubrani panowie, z którymi mamy nadzieję ubić udany interes. W
asyście całej watahy pomocników prowadzą nas w ustronne miejsce, gdzie
zasiadamy do spisywania treści umowy. Znajduje się w niej: opis trasy (Lusaka
- Lubungu i z powrotem), warunki płatności (300 tys. K na początku, pozostałe
450 tys. — po powrocie do Lusaki), podpis Toma, kierowcy i świadka.
Otrzymujemy jeden egzemplarz, oni zachowują drugi. Z kierowcą umawiamy się na
jutro, na piątą rano.
Całkowicie zrelaksowani wracamy do "Peace Gardens", gdzie tradycyjnie wlewamy
w siebie butelkę schłodzonego "Mosi" i zabieramy za przygotowanie sprzętu, co
zajmuje nam czas do wieczora. Pozostaje nam jedynie zawiadomić wszystkich
chętnych o godzinie odjazdu autobusu, zjeść kolację, odczekać na swoją
kolejkę w dzielonej przez przedstawicieli wielu nacji łazience i wskoczyć do
śpiwora.
Dzień 12 — 21 czerwca, czwartek — DZIEŃ
ZAĆMIENIA
Tomek i ja wstajemy o czwartej. Śniło mi się, że obudziłem się już po
zaćmieniu, nie widząc go — koszmarna wizja. Jest jeszcze zupełnie ciemno, na
niebie iskrzą się gwiazdy, nad wschodnim widnokręgiem lśni Wenus, Mars chyli
się ku zachodowi. Poranek jest dosyć chłodny, namiot pokryty jest rosą. Na
dostanie się do łazienki nie mamy szans, myjemy się zatem pod kranem z zimną
wodą w ogrodzie. Zamiast codziennego obfitego śniadania pospiesznie
pochłaniamy chińskie zupki z torebek. Ich przygotowanie nie jest łatwe, gdyż
jedna z naszych grzałek spaliła się i w dodatku działa tylko jedno gniazdko.
Nie zwracamy jednak najmniejszej uwagi na te nic nie znaczące drobiazgi.
Animuszu dodaje nam świadomość tego, co czeka nas już za kilka godzin. Nie
możemy wprost uwierzyć, że to już TEN dzień.
Kilkanaście minut przed piątą czekamy już na placu przed domem. Ochroniarz
czuwa jak zwykle przy przenośnym piecyku, żując nieodłączną zapałkę. Im
bliżej piątej, tym bardziej się denerwujemy. "Co będzie, jeśli nie przyjadą
?" — Tom i ja zadajemy sobie to pytanie niezliczoną ilość razy. Jesteśmy w
końcu organizatorami tej wycieczki, ludzie wierzą w nas. Są już wszyscy:
piątka Anglików, dwójka Australijczyków, trójka Argentyńczyków (dla jednego z
nich będzie to już piąte całkowite zaćmienie Słońca, jednak pierwsze poza
kontynentem południowoamerykańskim) oraz my — Iwona, Bohdan, Jacek, Tom i ja.
Joli, Eckarta i Miriam nie ma z nami — najwyraźniej postanowili obejrzeć
zaćmienie z innego miejsca. Nie mamy od nich znaku życia od chwili ich
wyjazdu do Livingstone.
Wychodzimy na ulicę, wypatrując autobusu, coraz bardziej podenerwowani. Kilka
minut po piątej kamienie spadają nam z serc — zza zakrętu wyłaniają się
światła "naszego" autobusu. Nasz szacunek dla miejscowych biznesmenów sięga
zenitu.
Pakowanie sprzętu przebiega sprawnie. W ostatniej chwili Tom zauważa brak
wężyka spustowego do swojego "Canona" i biegiem wraca po niego do namiotu.
Kolejne parę minut zajmuje nam pozbieranie od uczestników wyprawy po 20
tysięcy K "od łebka", którą zgodnie z umową przekazujemy kierowcy. Towarzyszy
mu dwóch pomocników; jeden z nich okaże się być zmiennikiem. Jest niespełna
kwadrans po piątej. Blady świt nieśmiało różowi niebo na wschodzie. Ruszamy
po przygodę i… księżycowy cień.
Miasto jest jeszcze puste i uśpione o tej porze. Mijamy nieliczne samochody i
niewielu przechodniów. Kosmopolityczne towarzystwo, jakie mamy na pokładzie,
wyraźnie się rozbudziło po wczesnej pobudce i rozprawia z ożywieniem o
czekającym nas zjawisku. Tomek i ja zbieramy tymczasem resztę pieniędzy
potrzebną na zapłacenie reszty należności. Po kilkunastu minutach opuszczamy
Lusakę i obieramy kierunek dokładnie na zachód, by krótko potem skręcić nieco
na północ. Nagle po prawej stronie drogi wyrastają wielkie i mniejsze anteny,
przypominające radioteleskopy. Ich ciemne sylwetki malowniczo rysują się na
tle porannej zorzy. Domyślamy się, iż mamy przed oczami stację satelitarną
do odbioru i nadawania sygnału z satelitów telekomunikacyjnych.
Cały czas znajdujemy się w pasie całkowitego zaćmienia, jesteśmy zatem
zabezpieczeni na wypadek jakiejś awarii lub innego nieszczęścia. Pragniemy
jednak znaleźć się jak najbliżej centralnej linii pasa całkowitości — na niej
właśnie zjawisko trwa najdłużej. Według naszych obliczeń mamy przed sobą
około 200 kilometrów drogi. Sądzimy, że uda nam się ją pokonać w cztery,
maksymalnie pięć godzin, wliczając w to ewentualne kłopoty z opłatą za wjazd
w granice parku narodowego. Powinniśmy zatem mieć sporą rezerwę czasową na
wybór odpowiedniego miejsca obserwacji i przygotowanie sprzętu.
Jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, życie weryfikuje optymistyczne
założenia. Droga okazuje się być znacznie gorsza niż zakładaliśmy; w niczym
nie przypomina znakomitej szosy z Lusaki do Petauke. Po przebyciu paru
kilometrów dochodzimy do przykrego wniosku, że stan nawierzchni jest chyba
nawet gorszy niż na odcinku Petauke — Chipata. Co chwilę wpadamy w mniejsze i
większe dziury, z przewagą tych ostatnich niestety. Od czasu do czasu
wyrastają przed nami złowrogie "potholes" — nazwa ta doskonale oddaje ich
złowieszczy charakter. "Pot" oznacza bowiem donicę, zaś "hole" to dziura.
Rzeczywiście — są to potężne, głębokie wyrwy w asfalcie, na których stęka i
trzeszczy całe podwozie. Kierowca zwalnia i przez następne dwie godziny
wleczemy się "czterdziestką", czasem jeszcze wolniej, momentami niemal
zatrzymując się. Coraz bardziej zaniepokojeni spoglądamy to na zegarki, to na
siebie i znowu na zegarki. Czas upływa nieubłaganie, Słońce jest coraz wyżej
i grzeje z coraz większą siłą.
Po kolejnej godzinie ślimaczenia się jesteśmy niemal pewni, że nie dojedziemy
do Lubungu. W miejscowości Mumbwa błądzimy przez chwilę (nasze przypuszczenia
co do znajomości drogi przez kierowców zostały tym samym potwierdzone)
skręcamy z głównej drogi (określenie "główna" pasuje do niej jak pięść do
nosa) w boczną, która podejrzanie przypomina trasę z Chipaty do South Luangwa
National Park. Nasi czarnoskórzy przewodnicy są wyraźnie zdziwieni stanem
drogi, ale starają się sprawiać wrażenie obytych z terenem. Jednakże coraz
częstsze spojrzenia na mapę, coraz rzadsze śmiechy i dłuższe, nieco nerwowe
rozmowy w niezrozumiałym dla nas narzeczu zdradzają targające nimi sprzeczne
uczucia.
Miny rzedną im do reszty (nam zresztą również), gdy w drodze pojawiają się
rozpadliny długie na kilka-kilkanaście metrów, szerokie na kilkadziesiąt
centymetrów i tak samo głębokie. Miejscami droga wydaje się całkowicie
nieprzejezdna, jednak młody, niewysoki kierowca doskonale radzi sobie za
kółkiem. Autobus jest zawieszony niżej niż Nissan, którym poruszaliśmy się po
parku narodowym, zaś jego projektanci nawet w najgorszych koszmarach nie
śnili, na jakie próby będzie wystawiona ich konstrukcja. Mitsubishi spisuje
się jednak dzielnie. Nic jednak nie jest w stanie zmienić faktu, że posuwamy
się ze średnią prędkością 5-10 kilometrów na godzinę. Ludzie, których co
jakiś czas spotykamy, patrzą na nas ze zdumieniem, ale zgodnie twierdzą, że
droga, na której się znajdujemy, prowadzi do Lubungu.
W pewnej chwili widzimy za sobą tumany pyłu. Niewielka kawalkada samochodów
terenowych brnie za nami. Pozwalamy im się wyprzedzić i zatrzymujemy, by
zamienić kilka słów. Początkowo świta we mnie przypuszczenie, że mogą to być
Belgowie, którzy udostępnili nam klisze i filtry polaryzacyjne, okazuje się
jednak, że to amerykańscy weterani zaćmień. Żegnamy się i ruszamy dalej.
Chwilę później spotykamy jeszcze jeden samochód, którym podróżuje para
młodych ludzi. Wszyscy ciągną na zaćmienie jak ćmy do ognia.
Nasi współtowarzysze (i klienci, jakby na to nie patrzeć) wydają się być
nieco zdezorientowani — i trudno im się dziwić. Powoli dojrzewa w nas myśl,
by zacząć rozglądać się za odpowiednim miejscem do obserwacji zaćmienia.
Propozycja pada na podatny grunt. Niestety — zewsząd otacza nas gęsty busz z
mnóstwem karłowatych, podobnych do parasola drzewek. Tymczasem droga nieco
poprawia się (czytaj: możemy jechać z mniej więcej stałą prędkością 20 km/h),
co jakiś czas w buszu pojawiają się i znikają niewielkie wypalone polanki,
jednak nic nam po nich, skoro otacza je gęsta roślinność. Najczarniejsze
scenariusze przelatują przez moją głowę. Przejechać pół świata, by oglądać
najpiękniejsze zjawisko, jakie może nam dać Natura, ze środka lasu… Na
domiar złego gdzieniegdzie widać dymy unoszące się nad płonącym buszem — da
się nam to we znaki podczas zaćmienia, ale nie wyprzedzajmy faktów.
W pewnym miejscu wypalona polana jest dosyć spora, ale niepokoi nas nieco
bliskość ognia i dymu. Jest to jednak bez wątpienia najlepsze miejsce, jakie
do tej pory znaleźliśmy. Wysiadamy z autobusu i rozglądamy się, zastanawiając
się, co robić w tej sytuacji. Rozbudzone nadzieje domagają się dalszych
poszukiwań. Część uczestników wyprawy przedstawia propozycję, by jechać dalej
i szukać "czegoś lepszego". Po dyskusji i głosowaniu dochodzimy do wniosku,
że pojedziemy dalej przez następne pół godziny, a jeśli nie zdołamy znaleźć
"nic lepszego", wrócimy w miejsce, w którym właśnie debatujemy.
Ruszamy zatem dalej przed siebie. Po upływie mniej więcej kwadransa po lewej
stronie drogi busz urywa się jak nożem uciął i naszym zrezygnowanym oczom
objawia się cudownie rozległa, otwarta przestrzeń. Nie wierzymy własnemu
szczęściu. To jest to! Wszyscy jednogłośnie wyrażają swoją aprobatę -
zostajemy. Kierowca i jego towarzysze oddychają z ulgą. W końcu ci stuknięci
biali wydają się być zadowoleni…
Spróbuję dokładniej opisać "nasze" miejsce. Jest to sporej wielkości pole
(wskazują na to uschnięte resztki łodyg kukurydzy, leżące gdzieniegdzie w
dużych pryzmach), opadające łagodnie od drogi. Horyzont jest otwarty w
kierunku zachodnim (znakomicie — jak na dłoni będziemy mieli nadciągający
cień Księżyca), daleko widać wzniesienia. Dwa niewysokie pagórki ograniczają
pole. Rośnie na nim kilka potężnych drzew i niewielki, zwarty, zielony gaj
małych drzewek, prawdopodobnie owoców cytrusowych. Droga wjazdowa zamknięta
jest prowizorycznym szlabanem — lepiej byłoby chyba powiedzieć: kawałkiem
gałęzi opartym na dwóch słupkach. Obok szlabanu stoi niewielka chatka kryta
trawą. Siedzący przed nią mężczyźni nie mają nic przeciwko naszej obecności i
po krótkich negocjacjach pozwalają nam wjechać głębiej na pole. Nad drogą,
którą przyjechaliśmy, góruje wysoka góra, pokryta rzadszym niż na naszej
wysokości buszem.
Postanawiamy wdrapać się na jeden z pagórków. Jednakże jest on porośnięty
wysoką, twardą i niebywale kłującą trawą, tak że po zaledwie kilku krokach
wycofujemy się i szukamy innej drogi. Kilka kolejnych prób kończy się
niepowodzeniem. Nasz atak odpiera także drugie wzniesienie. Rezygnujemy zatem
i rozkładamy sprzęt w cieniu drzewa, rosnącego w najniższym miejscu pola. Tuż
obok niego jest studnia — świetne miejsce, by oprzeć się o cembrowinę podczas
robienia zdjęć "z ręki". Z nieba leje się żar, wszyscy chowają siebie i
sprzęt w cieniu. Tomek i ja jesteśmy pochłonięci przygotowywaniem sprzętu.
Zakładamy klisze, ustawiamy statyw, zakładamy i testujemy filtr polaryzacyjny
oraz drugi, z folią mylarową, instalujemy elektroniczny termometr do pomiaru
temperatury powietrza w dwóch punktach: tuż nad gruntem oraz dwa metry
wyżej… Niestety, Tomek zauważył wczoraj, że z jarzma jego teleobiektywu w
tajemniczy sposób zniknęła niewielka śrubka, bez której nie uda nam się
ustawić obiektywu w odpowiednim położeniu. Podczas gdy łamiemy sobie głowy
nad rozwiązaniem tego nieprzewidzianego problemu, podchodzi do nas jeden z
Argentyńczyków. Po naszych wyjaśnieniach przynosi nam rolkę solidnej,
elastycznej taśmy klejącej "Scotch". "Nie ruszam się bez niej na żadne
zaćmienie" — mówi z uśmiechem, wręczając nam rolkę. Parę ruchów i jesteśmy
uratowani.
Naszym przygotowaniom uważnie przygląda się grupa kilkunastu tubylców, którzy
pojawili się błyskawicznie po naszym przyjeździe. Co ciekawe, są to wyłącznie
mężczyźni. "Kobiety i dzieci pewni zostawili w domach na wszelki wypadek" -
zastanawiamy się.
Pierwszy kontakt — wielkie przedstawienie rozpoczęło się! Patrząc na Księżyc
powoli nasuwający się na Słońce dopiero teraz dochodzi do nas z całą
jasnością, że już nie ma odwrotu — nic nie jest w stanie odebrać nam
zaćmienia. Jednak coś tutaj nie pasuje — Księżyc pojawił się z lewej strony
Słońca! "Jasne, przecież to południowa półkula" — uświadamiam sobie po
chwili.
Jedyną rzeczą, jaka wywołuje u nas pewien lęk, jest obecność dymu unoszącego
się nad buszem za naszymi plecami. Powoli rozrzedza się, ale jednocześnie
wznosi coraz wyżej i pokrywa znaczną część nieba delikatną zasłoną. Ku
naszemu niezadowoleniu dociera też w te okolice nieba, gdzie właśnie znajduje
się Słońce z Księżycem. Szczęście w nieszczęściu, że nie widać ani jednej
chmurki — kilka dni temu zupełnie się wypogodziło; ostatnie dni w Lusace były
bezchmurne.
Robimy zdjęcia, mierzymy i notujemy temperaturę. Gdy przyjechaliśmy, wynosiła
ona w cieniu drzewa niemal 30 stopni Celsjusza. Im większa faza zaćmienia,
tym chłodniej. Wartość temperatury nad gruntem jest — w każdym momencie -
wyższa niż na powierzchni Ziemi. Nasi czarnoskórzy obserwatorzy zniknęli tak
szybko, jak się pojawili, unosząc ze sobą podarowaną przez nas parę
mylarowych okularów do obserwacji zaćmienia. Wyraźnie widać zmianę barw i
kontrastów całego otoczenia. Szczególnie dobrze jest to dostrzegalne na
liściach cytrusowego sadu — zieleń ich liści nie ma odpowiednika w
"normalnych" warunkach. Również cienie są głębsze, bardziej "gęste", jeśli
można to tak określić.
Już około trzech czwartych Gwiazdy Dziennej jest zakryte przez Srebrny Glob.
Zamiast zerkać ku górze, wolę spoglądać pod nogi. Setki obrazów słonecznego
sierpa rozpościerają się na czerwonawej, rozgrzanej ziemi. To naturalna
camera obscura — efekt przeświecania promieni Słońca przez szpary
między liśćmi drzewa. Podobny rezultat można uzyskać krzyżując palce obu
dłoni. Inny sposób — ustawiamy pryzmatyczną lornetkę obiektywami ku Słońcu i
po kilku próbach znalezienia odpowiedniej odległości rzutujemy dwa wyraźne
sierpy na kartkę papieru. Tych kilka prostych obserwacji sprawia nam wiele
uciechy.
Zrobiło się wyraźnie chłodniej. Pojawił się wiatr, początkowo delikatny i
niemal niezauważalny, jednak z czasem coraz mocniejszy. Wraz ze spadkiem
temperatury otoczenia odezwały się owady, skryte do tej pory w cieniu traw.
Dają teraz niezły koncert. Nadal czekamy, ale napięcie sięga zenitu. Nawet
Jacek, który do tej pory twierdził, że przyjechał tylko dla Afryki, a
zaćmienie niezbyt go interesuje, jest lekko podekscytowany. Jakże zazdrościmy
tym, którzy przeżyją wszystko po raz pierwszy!
Na cembrowinie studni położyłem swój aparat oraz notatnik i automatyczny
ołówek. Wracam tam co kilka minut, by zrobić kolejne zdjęcie i zanotować
temperaturę. Jednak za którymś z kolei razem ze zdziwieniem zauważam, że
ołówek zniknął. Szukam go wokół studni — nie ma. "Niemożliwe" — myślę, ale
zaglądam w głąb. Delikatne kręgi rozchodzące po lustrze wody kilka metrów
niżej są niemymi świadkami nieszczęścia, jakie rozegrało się przed chwilą.
Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło — gdy stąd wyjedziemy,
wszyscy o nas zapomną, a po mnie zostanie pamiątka. Może za ileś lat ktoś
zajrzy do studni i znajdzie tam mój ołówek, zastanawiając się, skąd u licha
wziął się w studni…? Zagadką pozostaje, jak znalazł się w wodzie. Chwila
zadumy, patrzę jak wiatr podwiewa kartki notatnika… No tak, wszystko
jasne.
Tomek woła mnie, bym pomógł mu w ostatniej kontroli sprzętu. Do początku fazy
całkowitej zaledwie kilka minut. Jest już mroczno, dym z pożaru pokrywa dużą
część nieba, wydaje się ciemniejszy i jakby groźniejszy — efekt zwiększonego
kontrastu. Boimy się, czy uda nam się dojrzeć koronę.
Jesteśmy już w euforii. Trzy minuty! Wiatr gwałtownie cichnie, cykady nadal
grają. Mam gęsią skórkę, jest mi zimno, ale nie zwracam na to uwagi. Nie
potrafię oderwać oczu od Słońca. Został wąziutki sierp po prawej stronie
Księżyca. Spoglądamy na zachód, niebo jest tam wyraźnie ciemniejsze. Cień
nadchodzi! Nie widzimy jego granic tak jak na Węgrzech, gdzie obecność chmur
w pewnym sensie pomagała — na granicy stożka cienia (który dla nas jest
raczej słupem) chmury były ciemne, poza stożkiem — jasne.
Nagle przypominam sobie o czymś, co bardzo chciałem zobaczyć. Niemal zupełnie
wypadło mi to z głowy w natłoku emocji. Spoglądam na ziemię i szczęka opada
mi ze zdumienia. Latające cienie — tysiące pasm światła i cienia odległych od
siebie o kilkanaście centymetrów przesuwa się po powierzchni Ziemi, po drodze
i trawach — po prostu wszędzie tam, gdzie podłoże ma mniej więcej jednorodną
barwę. Jestem zafascynowany, podobnie jak Tomek, któremu pokazuję to cudo.
Przesuwają się nadzwyczaj szybko. Prędkość ich ruchu sięga kilku metrów na
sekundę. Ich obecność wyjaśnia się wielokrotnym załamaniem światła w
nieznacznie różniących się gęstością warstwach dolnej atmosfery. Poruszają
się z prędkością, która jest rzędu prędkości wiatru. Trudno jest opisać ich
piękno i złożoność komuś, kto nigdy nie miał okazji ich widzieć. Najbardziej
zbliżony efekt (choć wciąż bardzo odległy od rzeczywistości) znany "z życia"
to pasma i odblaski światła na dnie basenu, w którym woda delikatnie
faluje.
Jeszcze tylko kilkanaście sekund. Szalejemy, nie możemy sobie znaleźć
miejsca. Cień nadciąga z przerażającą prędkością kilkuset metrów na sekundę,
po prostu pochłania wszystko po drodze. Horyzont wokół nas szybko zmienia
barwy. W końcu cały sprawia wrażenie, że dookoła nas mamy zachód Słońca;
brązy, pomarańcze, czerwienie, róże, żółcie dominują. Spoglądamy teraz na
Słońce. Nagle — błysk! Pierścień z diamentem wykwita po prawej stronie
księżycowego dysku. Ludzie krzyczą, my z Tomkiem również nie powstrzymujemy
emocji. Pierścień widać zaledwie kilka sekund, znika tak prędko, jak się
pojawił. Szybko gasną ostatnie perły Baily'ego — drobne punkciki światła na
granicy tarcz Słońca i Księżyca; to promienie słoneczne prześwitujące między
górami i dolinami na brzegu Srebrnego Globu.
I wtedy pojawia się okazała korona. Jest ogromna i jasna. We wszystkich
kierunkach strzelają z niej długie promienie. Na prawym brzegu, mniej więcej
na wysokości godziny drugiej, wyrasta potężna protuberancja, widoczna bez
trudu gołym okiem. Stoimy jak wrośnięcie w ziemię, napawając się tym
wspaniałym widokiem przez kilkanaście sekund, po czym z żalem biegniemy do
naszego sprzętu, by wykonać zdjęcia z filtrem polaryzacyjnym. Pech nas
niestety nie opuszcza — po raz kolejny zaginął wężyk spustowy do aparatu,
musimy zatem posiłkować się samowyzwalaczem, który ma czas opóźnienia równy
dziesięciu sekundom — cała wieczność w tej chwili. Tomek ustawia dyktowane
przeze mnie parametry, zwalnia migawkę i przestawia filtr, ja notuję. Wolne
sekundy wykorzystujemy na spoglądanie w górę. Szukam planet i gwiazd. Korona
jest jednak tak jasna, że blisko zenitu zauważam tylko Syriusza -
najjaśniejszą gwiazdę całego nieba oraz — blisko Słońca, po jego lewej
stronie — Jowisza. Dookoła strzelają migawki, słychać pełne podniecenia
okrzyki.
W pewnej chwili mam wrażenie, że niebo na zachodzie robi się nieco
jaśniejsze, ale szybko uznaję, że to złudzenie. Kolejne zdjęcie — i z nagła
robi się jasno. "To niemożliwe!" — coś we mnie nie wierzy w to, co się
dzieje. Rzucam wszystko i dopadam swojego aparatu. Ręce drżą mi z emocji,
ciężki teleobiektyw nie zamierza patrzeć na Słońce. Pstrykam dwa zdjęcia z
ręki. Wiem, że nic z nich nie będzie, ale to jest silniejsze ode mnie. Trzeci
kontakt, znowu pierścień z diamentem — koniec spektaklu. Patrząc na Tomka
wiem, że wyglądam tak samo — w oczach bezbrzeżne zdumienie i bezgraniczny
żal. "To już?" — pytamy się nawzajem. "Po wszystkim? Gdzie te trzy i pół
minuty? To niemożliwe, to tyle nie trwało!". Jak to jest, że ostatnie
minuty w nudnej pracy czy na wykładzie rozciągają się jak guma, a podczas
zaćmienia wydają się być krótkie jak mrugnięcie powieką?
Ponownie widzimy "latające cienie" i słup księżycowego cienia odchodzący na
wschód, by zadziwić innych spragnionych wrażeń obserwatorów, którzy wpatrują
się w niebo z takim samym napięciem jak my kilka minut temu. Horyzont
przybiera zwyczajną, niebieskawą barwę; dymy przestają być widoczne. Ku
naszemu zaskoczeniu temperatura wciąż powoli spada, jest teraz zaledwie
piętnaście stopni — dwukrotnie mniej niż przed zaćmieniem! Na metalowych
korpusach aparatów i obiektywów, na nogach statywu utworzyła się rosa -
niesamowity widok. Zakładam bluzę z długim rękawem. Cykady nadal grają jak
oszalałe. Znowu czujemy wiatr. Po kilkunastu minutach powoli zaczyna się
ocieplać. Owady powoli cichną, wiatr się uspokaja… Ludzie wydają się jakby
przygaszeni, przytłoczeni urodą zjawiska i jego ulotnością. Nie jesteśmy
wyjątkami — tyle miesięcy przygotowań, rozmyślań, dyskusji… W ostatnim
okresie przed wyjazdem żyliśmy tylko Afryką i zaćmieniem, nasze rozmowy
zdominowane były wyłącznie przez te dwa tematy. Pstryk, trzy minuty — i po
wszystkim. To było tak piękne i jednocześnie tak nieuchwytne, że gdzieś w
środku pozostaje nieutulony żal, że to już koniec. Czy warto było tyle na to
czekać, wydać masę pieniędzy przed i w trakcie — i to dla tych trzech minut z
kawałkiem? Jedyna słuszna odpowiedź brzmi: "Oczywiście, że tak!". Jesteśmy
uzależnieni — następne zaćmienie "już" za półtora roku, znowu w południowej
Afryce. Czas zacząć przygotowania do następnej wyprawy…
Zaćmienie jeszcze trwa, ale większość ludzi zaczyna składać sprzęt i pakować
się. Niektórzy po prostu siedzą zatopieni w myślach. Ponownie pojawiają się
czarnoskórzy mężczyźni, którzy wcześniej nam asystowali. Nasi współtowarzysze
robią ostatnie zdjęcia i nagrywają ostatnie minuty naszego pobytu na kamery
wideo. Do czwartego kontaktu notuję wartości temperatury i pstrykam zdjęcia
fazy częściowej — bardziej z poczucia obowiązku niż z autentycznej ochoty.
Kilkanaście minut po zakończeniu fazy częściowej jesteśmy gotowi do odjazdu.
Lokujemy się zatem w autobusie i po krótkim pożegnaniu z ludźmi, którzy
umożliwili nam wjazd na pole, wyruszamy w drogę powrotną. Jak bardzo odmienna
jest ta część podróży! Nikt nie rozmawia, wszyscy są zamyśleni, część
zasypia… Trasa, która wcześniej wydawała się nam atrakcyjna ze względu na
jej wygląd, a przede wszystkim dlatego, że jadąc nią rano wszystko było
jeszcze przed nami, teraz dłuży się niemiłosiernie. Słońce zachodzi,
nadchodzi noc. W ciemności wszystkie odgałęzienia drogi wyglądają jednakowo;
zastanawiamy się, w jaki sposób kierowca znajdzie wśród nich tę właściwą.
Pytamy jednego z naszych czarnoskórych towarzyszy, kim byli owi mężczyźni na
polu i dlaczego nie widzieliśmy kobiet ani dzieci? Odpowiedź powoduje, że
szczęki z hukiem opadają nam na podłogę: "to więźniowie" — z uśmiechem
wyjaśnia nasz rozmówca. "Jak to?" — nie rozumiemy. "Przecież nie widzieliśmy
żadnych płotów, strażników… Jak to możliwe?". Okazuje się, że owszem.
Większość ludzi z różnych powodów pozbawionych wolności w Zambii odbywa karę
w takich właśnie miejscach, z dala od swoich rodzinnych stron, w środku
buszu. Nie znając okolicy, a czasem i lokalnego języka, mają niewielkie
szanse na ucieczkę — a gdyby nawet spróbowali szczęścia, prawdopodobnie
zostali by szybko ujęci. Strażnicy bowiem czuwają, jednak nie obserwują
takiej "kolonii karnej" cały czas. Więźniowie są całkowicie samowystarczalni:
uprawiają pole, sami przygotowują sobie posiłki… Nie udaje nam się jednak
uzyskać odpowiedzi na pytanie, które nurtuje nas najbardziej — jakiego
rodzaju przestępstwa popełnili? "Ciężkie" — brzmi odpowiedź, ale nic więcej
się nie dowiadujemy.
Najwyraźniej jednak nie doceniamy kierowcy, gdyż po około dwóch godzinach
powolnej jazdy, a raczej przetaczania się przez dziury i rozpadliny docieramy
do Mumbwa. Tam — znowu po krótkim błądzeniu i przypadkowym trafieniu na
posterunek policji, która skierowała nas na właściwą drogę — wyjeżdżamy na
główną ulicę miasta. Kierowca zatrzymuje autobus przy otwartej restauracji,
wokół której kręci się wielu ludzi. Wiele osób trzyma w dłoniach piwo. Fetują
zaćmienie — kolejnym prezentem dla obywateli jest fakt uczynienia przez rząd
dzisiejszego dnia świętem narodowym i dniem wolnym od pracy. Jakiś mężczyzna
wchodzi do autobusu nieco chwiejnym krokiem i wylewnie dziękuje nam za
przyjazd do ich kraju, za zaćmienie, za wszystko… Z tyłu wtórują mu inni.
Ich zdumieniu nie ma końca, gdy zapowiadamy, że za półtora roku cień Księżyca
znowu odwiedzi ich kraj.
Po około dwudziestu minutach, gdy większość naszych współtowarzyszy zaczyna
się niepokoić całą sytuacją, kierowcy wracają z tacami pełnymi jedzenia.
Zmieniają się za kółkiem i ruszamy. Jeden z nich przyrządza w drodze drinki z
zawartości kupionej wcześniej niewielkiej butelki; otwierają także piwo. To
musiał być dla nich ciężki dzień.
Po kolejnych trzech godzinach i "zaliczeniu" niemożliwej do oszacowania
liczby mniejszych i całkiem sporych dziur w asfalcie, docieramy do uśpionej
stolicy. Podczas gdy nasi ziewający współtowarzysze wypakowują swoje bagaże,
Tom i ja regulujemy resztę należności. Początkowo kierowcy usiłują wymóc na
nas większą zapłatę za to, że nie spodziewali się tak złej drogi (animuszu
zapewne dodaje im wypity w powrotnej drodze alkohol), ale szybko ucinamy
dyskusję wypominając im, że primo — wcześniej twierdzili, że
znakomicie znają drogę, secundo — koniec końców nie dojechaliśmy do
celu, czyli Lubungu. Podsumowując: nie wywiązali się z umowy, nie mają zatem
prawa domagać się wyższej zapłaty. Ten argument zamyka im usta.
Około północy, znużeni pełnym wrażeń dniem, idziemy spać. Na maszcie
podpierającym przedsionek naszego namiotu znajdujemy napisaną po polsku
kartkę. To list od Joli i Eckarta. Ich namiot stoi tuż obok naszego.
Proponują nam wyprawę na południe kraju, nad jezioro Kariba. Zastanawiając
się nad ich propozycją zapadamy w głęboki sen.
Tej nocy znowu śni mi się zaćmienie…
Dzień 13 — 22 czerwca, piątek
Wstajemy wcześnie rano, obudzeni przez Jolę pytającą, czy zamierzamy się z
nimi wybrać. To zaledwie sto kilometrów na południe od stolicy. Kilka sekund
zastanowienia i — "tak", brzmi nasza odpowiedź. Tej wycieczki nie
planowaliśmy, jest więc tym bardziej atrakcyjna. Wodospady Wiktorii mogą
zaczekać, poza tym mamy przed sobą jeszcze tydzień, szkoda tracić czas w
Lusace.
Zwijanie namiotu i pakowanie się idzie nam bardzo sprawnie, tak że po
niepełna pół godzinie jesteśmy gotowi do drogi. Eckart wynajął samochód w
wypożyczalni na lotnisku. Tym razem nie jest to jednak auto terenowe, a
zwyczajne Daewoo Nubira. Tomka i mnie zaskakuje obecność półtorametrowej,
wykonanej z drewna… żyrafy, która ma być ozdobą mieszkania Joli i
Eckarta.
Wyjeżdżamy. Dzień jest słoneczny i bezchmurny jak wczoraj. Miriam znowu
uskutecznia swoje harce, sprawiedliwie dzieląc czułości i szturchańce
pomiędzy "ciocię Marysię", czyli Tomka, oraz "wujka Jeża", czyli mnie.
Ochrzciła nas tymi imionami już w drodze do parku narodowego i nie
zrezygnowała z nich do samego końca. Jazda jest spokojna, rozmawiamy o
zaćmieniu (Eckart i Jola oglądali je z miejsca o nazwie Landless Corner,
około 50 kilometrów na północ od Lusaki, blisko centralnej linii pasa),
opowiadają nam wrażenia z pobytu nad Wodospadami Wiktorii… Słuchając ich
coraz mocniej utwierdzamy się w przekonaniu, że musimy zobaczyć ten cud
natury.
Tuż za miastem Kafue dojeżdżamy do mostu przerzuconego nad rzeką o tej samej
nazwie i zatrzymujemy się tam na moment, oczarowani urodą okolicy. Nad
brzegiem rzeki stoi kamienny postument z umieszczoną na nim pamiątkową
tablicą informującą, iż most został zbudowany ze środków rządu Japonii.
Nietrudno zauważyć w Zambii rozmach inwestycji azjatyckiego giganta
gospodarczego. Zdecydowana większość samochodów to pojazdy produkcji
japońskiej, głównie Toyoty, Mazdy, Mitsubishi, o naszym Nissanie nie
wspominając. Widzieliśmy także bank japońsko — zambijski i okazałą ambasadę
Kraju Kwitnącej Wiśni.
Około dwudziestu kilometrów za Kafue, kiedy zdążyliśmy już pochwalić drogę,
słyszymy krótki, głośny łomot dochodzący najwyraźniej spod naszego auta oraz
syk powietrza. Czyżbyśmy złapali gumę? Zatrzymujemy się na poboczu i
wysiadamy. Nie możemy wprost uwierzyć w to, co się stało. Oba koła po lewej
stronie są uszkodzone. Ba, żeby była to zwyczajna "guma"! Stało się jednak
coś gorszego — obie felgi są mocno wgniecione i to właśnie tędy uszło
powietrze. Opony na szczęście wytrzymały. Koło zapasowe mamy rzecz jasna
tylko jedno. Operacja wymiany koła okazuje się być dosyć skomplikowana,
wieloetapowa i — przede wszystkim — czasochłonna. Zatrzymujemy pierwszy
samochód, którym podróżują dwie młode Angielki. Eckarta zabiera nasze
zapasowe koło i jedzie z nimi do Kafue, my zostajemy do pilnowania naszych
rzeczy, a jest ich sporo. Tom i ja idziemy obejrzeć dziurę, która
przysporzyła nam tyle kłopotów. Jest to prawdziwy "pothole", z którym Nissan
poradził by sobie bez trudu, jednakże Nubira nie jest samochodem
przystosowanym do pokonywania takich niespodzianek. Mija nas kilka potężnych
ciężarówek załadowanych grubymi płytami miedzi — głównego bogactwa
naturalnego Zambii.
Gdy siedzimy na poboczu i czekamy na Eckarta, słyszymy donośne "łup" i na
poboczu zatrzymuje się kolejny samochód. To niesamowite — wpadł w tę samą
dziurę! Żeby było jeszcze śmieszniej (?) — jadą nim również biali, zaś auto
pochodzi z tej samej wypożyczalni, z której Jola i Eckart wzięli nasze
Daewoo. Oni jednak mieli więcej szczęścia — awarii uległo tylko jedno koło, w
identyczny jak u nas sposób, czyli przez pogięcie felgi. Zmiana koła zajmuje
im niespełna kwadrans i mogą ruszać dalej.
Eckart wraca taksówką po mniej więcej godzinie. Taksówkarz zgadza się
tymczasowo użyczyć swej "zapasówki", tak by Eckart mógł dojechać Nubirą
ponownie do Kafue. Ja również jadę tam na tylnym siedzeniu taksówki, w której
bagażniku spoczywa jedno z naszych uszkodzonych kół. W Kafue czekam chwilę na
Eckarta, a gdy pojawia się, udajemy się do warsztatu naprawczego, który jest
zwyczajną, skleconą z desek budą stojącą na środku pylistego, ubitego placu,
między straganami z warzywami i wśród tłumu ludzi. Wokół warsztatu leży masa
opon różnych marek i rozmiarów, niektóre zupełnie łyse, ale najwyraźniej
mogące jeszcze znaleźć nabywców (w kraju, gdzie tankuje się 3 litry paliwa,
wszystko jest możliwe). Umorusany szef interesu sprawnie zajmuje się naszym
kołem — na tyle, że po pięciu zaledwie minutach jest gotowe do założenia;
śladu po wgnieceniu prawie nie widać. Na szczęście obręcz wykonana jest ze
stali, z aluminiową nie byłoby tak łatwo. Dla pewności sprawdza jeszcze
szczelność opony. Kontrola wypada pomyślnie. Podczas gdy zmieniamy użyczone
nam przez taksówkarza koło na świeżo wyklepane, do naprawy wędruje drugie.
Robota odbywa się na zasadzie "jeden pracuje, drugi podaje narzędzia,
dziesięciu asystuje". Częstują nas kawą (przynajmniej tak mi się wydaje; płyn
ma kawopodobną konsystencję i barwę) z żółtego plastikowego pojemnika, który
bardziej przypomina baniak na olej, ale grzecznie odmawiamy, gdyż w ich
propozycji nie ma złośliwości. Należności uregulowane, koła naprawione -
możemy wracać po "naszych".
Dalsza trasa jest spokojna, jedziemy ostrożniej, wypatrując zdradliwych
niespodzianek. Teren staje się coraz bardziej pagórkowaty, przez dużą część
drogi, właściwie aż do samego jeziora Kariba towarzyszą nam dwie potężne,
biegnące równolegle do siebie linie energetyczne, zaopatrujące w energię
większość kraju. Początek biorą w elektrowni wodnej w miejscowości Kariba,
leżącej nad samym jeziorem.
Krótko przed zjazdem z głównej drogi na szosę prowadzącą bezpośrednio do
Siavonga (taką nazwę nosiła nasza docelowa miejscowość) zatrzymujemy się na
pół godziny przy "Chirundu Fossil Forest", czyli skamieniałym lesie w
okolicach miejscowości Chirundu. Ścieżka prowadzi wśród skamieniałych pni
drzew, niektórych całkiem sporych, o dobrze widocznych włóknach i słojach i
czerwonawym zabarwieniu. Wiek lasu ocenia się na około 150 milionów lat.
Później przed nami już tylko odcinek do Siavonga, przerywany krótkimi
postojami na pstryknięcie kilku zdjęć. Po drodze handlarze oferują nam
ametysty różnej wielkości i jakości. Interesuje nas jednak coś innego: owoc
baobabu, który — jak twierdzi usiłujący nam go sprzedać chłopiec — jest
jadalny. Przy potrząśnięciu słychać grzechot. "Cóż, spróbujemy" — stwierdzamy
i kupujemy dwie sztuki.
Droga jest niezwykle urokliwa, bardzo przypomina mi moje (Tomka) rodzinne
strony — Przedgórze Sudeckie i same Sudety. Barwy liści na drzewach
porastających strome zbocza gór nieodparcie przywodzą nam na myśl polską
jesień. Szosa wije się serpentynami, wznosząc się i opadając. Jeśli spojrzeć
na mapę, widać na niej, że zjeżdżamy właśnie z rozległej, pofałdowanej wyżyny
pokrywającej większość kraju ku nizinie, w której najniżej położonych
obszarach płynie rzeka Zambezi. Na niej właśnie znajdują się Wodospady
Wiktorii oraz jezioro Kariba.
Już kilka kilometrów przed Siavonga udaje nam się dojrzeć rozległe wody
jeziora. W końcu dojeżdżamy do campingu o nazwie Eagle's Rest. Zapada już
zmierzch, zatem szybko rozstawiamy namioty (praktyka czyni mistrza, jak mówi
przysłowie) i postanawiamy zwiedzić okolicę campingu. Nasze namioty stoją
zaledwie pięć metrów od brzegu, szum fal przypomina pobyt nad morzem.
Trafiamy do restauracji, gdzie właśnie szykowane jest przyjęcie na wolnym
powietrzu. Zamierzamy się do niego przyłączyć, o ile tylko będzie taka
możliwość. Okazuje się, że owszem, należy "jedynie" uiścić opłatę w wysokości
10 $ i można zabrać się do konsumpcji. Jednakże do chwili, w której stół
zostanie udostępniony do eksploracji jest jeszcze nieco czasu. Jest już
zupełnie ciemno, nad głowami mamy mrowie gwiazd. Tom i ja postanawiamy
wykorzystać wolną chwilę na opróżnienie butelki "Mosi" prosto z lodówki nad
samym brzegiem jeziora, patrząc na zapalające się po kolei w różnych
miejscach nad brzegiem światła obozowisk podobnych do naszego. Inne światełka
powoli przesuwają się na tle horyzontu — przypuszczamy, że są to statki.
Pół godziny później ustawiamy się w kolejce do sporego rusztu, na którym
kusząco skwierczą pokaźne steki. Inne czekające na nas atrakcje to różne
rodzaje kiełbasek, wędlin, sałatek, surówek i innych przekąsek. Najadamy się
do syta w towarzystwie grupy zachodnich turystów, siedząc skromnie w cieniu i
popijając następną butelkę zimnego piwa. Miriam chlapie się w basenie. Po
pewnym czasie postanawiamy opuścić imprezę i udać się na spoczynek.
Dzień 14 — 23 czerwca, sobota
Budzi nas szum fal i Słońce zaglądające do namiotu. Wstajemy i po krótkiej
toalecie zabieramy się do zwijania naszego małego obozowiska. Tom i ja
spisujemy kolejną porcję wspomnień do naszego dziennika, po czym, mając
jeszcze wolną chwilę, postanawiamy dobrać się do wnętrza kupionego wczoraj
owocu baobabu. Nie jest to łatwe, skorupa jest twarda niczym w orzechu
kokosowym. Z pomocą przychodzi nam Eckart i jego szwajcarski scyzoryk z
piłką. Zawartość wprawia nas w zdumienie. Białe, bezkształtne bryłki
przypominające drobnoziarnisty styropian. Chłopak, który sprzedał nam to
dziwo, twierdził, że owoc należy trzymać w ustach aż do rozpuszczenia. Jego
kwaskowaty smak ma powstrzymywać pragnienie. Faktycznie, smak jest nieco
dziwny i niepodobny do niczego, co znamy z dotychczasowego doświadczenia.
"Nic specjalnego" — stwierdzamy jednogłośnie.
Po opuszczeniu Eagle's Rest kierujemy się do odległej o kilka zaledwie
kilometrów miejscowości Kariba. Naszym celem jest dzisiaj potężna tama na
jeziorze. Aby dostać się na drogę biegnącą po koronie zapory, musieliśmy
uzyskać specjalny papierek w placówce kontroli granicznej. Dlaczego? Otóż
północna połowa tamy formalnie należy do Zambii, południowa zaś do Zimbabwe.
Czas na skreślenie kilku zdań o samym zbiorniku. Jest to największe pod
względem objętości sztuczne jezioro na Ziemi, zbudowane przez Brytyjczyków w
połowie XX wieku i uroczyście otwarte przez królową Elżbietę (Zambia była
kolonią brytyjską do 1967 roku). Tama powstrzymuje 130,6 kilometrów
sześciennych wody. Jest to ilość, jaka zmieściłaby się w "kostce" o boku 5
kilometrów! W najszerszym miejscu jezioro ma ponad 30 km szerokości, średnio
zaś 12 kilometrów. Jego długość wynosi 280 km. Betonowa zapora ma kształt
łuku, długość ponad 600 metrów, niemal 130 metrów wysokości, 24 metry
szerokości u podstawy i 13 metrów w koronie. Jej ogromu nie da się objąć
wzrokiem, o obiektywie aparatu fotograficznego nie wspominając. O jej
kolosalności świadczy widok kropel wody opadających niczym na zwolnionym
filmie z jednej z nieszczelnej grodzi, którą spuszczany jest nadmiar wody w
okresie wzmożonych opadów. Poniżej zapory widać ujście wody, która wytwarza
prąd w dwóch elektrowniach: jednej należącej do Zambii, drugiej do Zimbabwe.
Łącznie są one w stanie wygenerować 1,3 gigawata energii elektrycznej!
Całość robi doprawdy niezwykłe wrażenie.
Po napatrzeniu się do syta na jezioro i zaporę oraz wykonaniu serii zdjęć
obieramy kierunek na Lusakę. Jola, Eckart i Miriam odlatują dziś w nocy do
Frankfurtu. My natomiast zamierzamy wybrać się jutro do Livingstone, nad
Wodospady Wiktorii.
Do Lusaki docieramy po południu, tym razem bez przykrych niespodzianek. Po
drodze zatrzymujemy się na przydrożnych targowiskach, by pooglądać inne,
jeszcze większe niż ta, którą właśnie wieziemy, drewniane żyrafy. W "Peace
Gardens" spotykamy Arka i Sebastiana, którzy dzień wcześniej wrócili z
wyprawy na zaćmienie, które oglądali z miejsca, które było naszym pierwotnym
celem — okolicy miasta Balovale. Przyłączyli się do międzynarodowej wyprawy
ludzi od kilki miesięcy podróżujących ciężarówką przez całą Afrykę. Bez
namysłu zgadzają się jechać jutro z nami do Livingstone.
Tym razem postanawiamy nie rozbijać namiotów, lecz wynająć jeden pokój dla
nas czterech — składanie mokrego namiotu o godzinie piątej rano nie wydaje
się nam najlepszym pomysłem, szczególnie, że od pewnego czasu jest już
ciemno.
Wieczorem żegnamy się z Eckartem, Jolą i Miriam. Ich czas w Zambii dobiegł
końca. Gdy wyjeżdżają, Arek, Sebastian, Tom i ja zaczynamy się przepakowywać,
by w jutrzejszą podróż zabrać ze sobą jak najmniej zbędnych rzeczy. Później
zapadamy w głęboki sen — musimy wstać wcześnie rano, by zdążyć na autobus.
Dzień 15 — 24 czerwca, niedziela
Budziki odzywają się jeden po drugim o piątej. Wstajemy i zabieramy się do
wykonywania zwyczajnych, porannych czynności. Szybko pałaszujemy chińskie
zupki z torebek, zbieramy plecaki, namioty, sprzęt fotograficzny i ruszamy w
kierunku dworca autobusowego. Miasto jest jeszcze puste o tej porze, widzimy
tylko nielicznych przechodniów i samochody. Na dworzec docieramy krótko przed
szóstą — w samą porę, by dowiedzieć się, że nie uda nam się załapać na
najbliższy luksusowy autobus do Livingstone. Następnego możemy oczekiwać
dopiero o trzynastej. Próbujemy zatem w innym miejscu. Nic z tego. Nagle
Sebastian przynosi skądś wiadomość, że za kilka minut odjeżdża do Livingstone
mikrobus — taki sam, jaki wynajęliśmy na zaćmienie. Chociaż niektórzy
odradzają nam podróż nim, decydujemy się i kupujemy cztery bilety za 38
tysięcy kwacha każdy. Miejsce w luksusowym "coach'u", który właśnie
odjechał, kosztowało zaledwie dwa tysiące więcej. Trudno, jakoś sobie
poradzimy. Umieszczamy nasze bagaże gdzie się da: plecak ubijam w
dwudziestocentymetrowej przestrzeni między tylną szybą a rzędem siedzeń,
namiot pod nogi, karimaty pod twarde kanapy… Wszystkie dwadzieścia sześć
miejsc jest zajętych, łącznie z krzesełkami rozłożonymi między siedzeniami.
Na moje nieszczęście pozostaje mi jedynie miejsce w samym rogu długiej kanapy
na końcu pojazdu, przy szybie. Przede mną siedzi Arek i Tom. Podczas
zajmowania miejsc rurki, na których opiera się ich kanapa zgięły się -
początkowo tylko nieznacznie, jednak bardzo szybko zaczęły uciskać mi kolana
i nogi z taką siłą, że musiałem odpychać oparcie rękoma i blokować je
zwiniętą w rulon, sztywną karimatą. Przez pierwszą godzinę jakoś wytrzymuję,
jednak później uczucie zgniatania zaczyna być naprawdę dokuczliwe i
nieprzyjemne. Gdy pomyślałem, że czeka nas co najmniej sześć godzin takiej
podróży, po plecach przeszły mi ciarki. Wyprostować nogi dane mi jest dopiero
na pierwszym krótkim postoju, na którym pasażerowie mogli załatwić potrzeby
fizjologiczne oraz kupić coś do jedzenia ("coś" — czytaj: kurczak z
frytkami…). Niejaką ulgę czuję dopiero, gdy dwoje pasażerów z mojego rzędu
wysiada na kolejnym przystanku i mogę zająć bezpieczne miejsce za fotelem
Sebastiana. Arek i Tomek w tym czasie siedzą już praktycznie na podłodze -
rurki po prostu złożyły się pod ich ciężarem.
Gdy docieramy w końcu do Livingstone, jesteśmy tak wykończeni, że nie chce
nam się nawet zwiedzać miasta. Natychmiast wynajmujemy taksówkę i każemy
zawieźć się na camping o nazwie "Waterfront" — miejsce to polecili nam Jola i
Eckart. Od wodospadów dzieli nas około dziesięciu kilometrów, dlatego
umawiamy się z taksówkarzem na poranny kurs.
Opłata za pobyt na campingu to standardowe pięć dolarów od osoby za noc.
Pracownik prowadzi nas poprzez starannie utrzymane i przystrzyżone trawniki
do miejsca, w którym możemy rozbić namioty. Dookoła widać także wysokie,
obszerne namioty postawione na stałe na drewnianych podestach, wyposażone w
niskie łóżka i energię elektryczną, zamykane na niewielkie kłódki. Arek i
Sebastian postanawiają natychmiast wybrać się do wodospadów na piechotę — w
końcu jutro muszą wracać do Lusaki. Tomek i ja postanawiamy odpocząć i wybrać
się tam jutro z samego rana, aby zobaczyć wschód Słońca nad wodospadami.
Zmierzch zapada bardzo szybko. Zasiadamy w restauracji położonej urokliwie
nad samą rzeką Zambezi, popijamy zimne "Mosi" i obserwujemy potężną, wysoką
zapewne na setki metrów chmurę wody unoszącą się nad wodospadami, które widać
z tarasu nad rzeką. Chmura mieni się czerwonym i niebieskim światłem,
sprawiając wrażenie, że wodospad jest sztucznie podświetlony. Nazajutrz okaże
się, że to tylko złudzenie spowodowane barwą i ustawieniem świateł blisko
przejścia granicznego.
Po pewnym czasie Sebastian i Arek wracają i dzielą się z nami swoimi
wrażeniami. Arek postanawia wybrać się z nami rano, by uwiecznić na kliszy
wschód Słońca. Znużeni męczącą podróżą postanawiamy wcisnąć się do śpiworów i
udać do królestwa Morfeusza.
Dzień 16 — 25 czerwca, poniedziałek
Zrywamy się wcześnie rano — szkoda czasu na sen w miejscu takim jak to. Nie
możemy wprost uwierzyć, że jeden z cudów świata przyrody jest odległy o
zaledwie kilkanaście minut jazdy samochodem. Sebastian zostaje, by spakować
rzeczy, zaś Arek wraz z nami wsiada do czekającej już taksówki, która wiezie
nas do wodospadu. Z dala widzimy chmurę wody, którą wczoraj dostrzegliśmy z
Waterfront.
Na miejscu uiszczamy opłatę za wstęp równą 10 $ (Arkowi udaje się przekonać
strażników, by wpuścili go na podstawie wczorajszego biletu; Tom i ja mamy
zamiar wykonać podobny manewr). Nareszcie jesteśmy za bramą. Huk spadającej
wody słychać już tutaj. Potężnieje z każdym krokiem. Podczas gdy Arek szuka
sklepu, w którym mógłby kupić nową kliszę, Tomek i ja idziemy obejrzeć
wodospad z bliska. Słońce wschodzi za naszymi plecami, produkując przepiękną
tęczę. Tomek jest zachwycony, biega i pstryka jedno zdjęcie za drugim.
Ogromne wrażenie robi także skąpany w ciepłym świetle wschodu most nad rzeką
Zambezi.
Gdy czekamy na taksówkarza, z którym jesteśmy umówieni na kurs do
Livingstone, podchodzi do mnie jeden z licznych sprzedawców pamiątek, podaje
rękę, pyta o imię i namawia do obejrzenia wystawionego towaru. W tej chwili
nie mamy jednak czasu na zakupy, obiecuję jednak, że wrócimy wieczorem.
Nadchodzi moment, w którym musimy zająć miejsca w taksówce i wrócić do
Waterfront po Sebastiana. Postanowiliśmy bowiem jechać z chłopakami do
Livingstone (miasto leży około 10 km od wodospadów), kupić miejscówkę na
jutrzejszy autobus i wrócić do wodospadów, by spędzić przy nich cały dzień.
Tak też robimy. Niestety, nasze próby nabycia biletu u siedzącego w budce
mężczyzny sprawiającego wrażenie, jakbyśmy niezmiernie przeszkadzali mu w
leniwym przeciąganiu się, kończą się niepowodzeniem i niezmiennym
stwierdzeniem: "bilety można kupować najwcześniej dziesięć godzin przed
odjazdem autobusu". Zgrzytamy zębami, ale nie możemy nic na to zaradzić.
Żegnamy się zatem z Sebastianem i Arkiem, którzy w nocy odlatują do Polski,
po czym wsiadamy do taksówki i wracamy do wodospadów. Jednakże zanim
wyjedziemy z miasta, czeka nas "tankowanie w locie". Co to znaczy? Otóż na
dany przez kierowcę znak podbiega do nas mężczyzna z foliową torbą skrywającą
pięciolitrową plastikową bańkę z benzyną. Tankowanie trwa zaledwie
kilkanaście sekund (uzupełnienie dwóch litrów nie może zająć wiele czasu…),
pieniądze przechodzą z ręki do ręki i już bez przeszkód możemy jechać
naprzód.
Tym razem nam udaje się przekonać strażników sprzedających bilety, by
wpuścili nas na podstawie tych samych, które kupiliśmy rano. W drodze do
wodospadów zatrzymujemy się na moment przy nieco zaniedbanym pomniku ku czci
ludzi pochodzących z tych terenów (dawnej Rodezji Północnej), poległych
podczas I wojny światowej.
Teraz przed nami tylko Wodospady Wiktorii. Trudno jest ubrać w słowa potęgę i
surowe piękno tego cudu natury. Nakazanie autorowi opisania tego miejsca jest
równie niewdzięczne i nieudolne, jak domaganie się opisu zaćmienia. Nieudolne
- bo wie, że jakkolwiek by się nie starał, nie uda mu się przekazać nawet
części wrażeń, jakie atakują wszystkie zmysły natychmiast po dotarciu w
pobliże wodospadu. Kronikarski obowiązek nakazuje jednak zmierzyć się z tym
wyzwaniem.
Rzeka Zambezi rozlewa się w tym miejscu na około dwa kilometry, będąc granicą
Zambii i Zimbabwe. Do Zambii należy około sześćsetmetrowy odcinek wodospadu.
Chmurę drobniutkich kropelek wody rozbitej u dołu stumetrowej przepaści, w
którą z ogromnym hukiem spada masa wody, dostrzec można z odległości
kilkunastu kilometrów. Miejscowa nazwa wodospadu to Mosi-oa-Tunya, czyli
"grzmiąca woda" (na etykiecie od piwa "Mosi" uwiecznione są właśnie
Wodospady).
W bezpośredniej bliskości wodospadu oddech staje się ciężki i świszczący.
Wdychanie i wydychanie powietrza są niezwykle utrudnione i na dłuższą metę
uciążliwe, powietrze jest bowiem przesycone parą wodną. Słońce dokłada swoje
pięć groszy, powodując, że człowiek czuje się jak w parnych i gorących
tropikach. Nie bezpodstawnie — na zboczach kanionu występuje roślinność
typowa dla lasu tropikalnego. Ciało jest na przemian mokre od potu i
spadającej z najmniej oczekiwanego kierunku wody, z którą igrają niezwykle
zmienne podmuchy wiatru. W niektórych miejscach wykonanie zdjęcia to
prawdziwy wyścig z czasem, kompromis pomiędzy jakością a szybkością i…
możliwość uszkodzenia sprzętu przez wszędobylski deszcz. Gdy wiatr zawieje w
dobrą stronę i odsłoni Wodospady, należy błyskawicznie wydobyć spod peleryny
przeciwdeszczowej (można ją wypożyczyć lub kupić na miejscu) aparat,
skadrować obraz, ustawić parametry zdjęcia i pstrykać. Czasem, by móc zrobić
jedno zdjęcie, trzeba kilkakrotnie wyciągnąć i schować aparat, czekając kilka
minut na sprzyjający wiatr.
Nie wszędzie jednak jest to tak wymagające. Większość miejsc jest
"bezpieczna" i można długo stać opierając się o solidną barierkę i
przyglądając pracy wody. Zależnie od położenia Słońca nad horyzontem
najrozmaitszych miejscach pojawia się urodziwa tęcza. Zbocza kanionu
oświetlone są pod różnym kątem i z różną intensywnością, roślinność błyszczy
od kropel — wszystko to sprawia, że można przy wodospadzie spędzić wiele
godzin, nie nudząc się ani przez chwilę.
Udaje się nam podejść zaledwie 10 metrów od progu wodospadu — z brzegu
schodzimy po prostu na jeden z olbrzymich głazów, których mnóstwo wystaje z
wody. Ciekawe, za ile stuleci ten kamień znajdzie się na dnie kanionu?
Spadające z wysokości 100 metrów masy wody powodują bowiem powolne cofanie
się progu wodospadu.
Postanawiamy przespacerować się po okolicy i obejrzeć wodospad z różnych
stron. Nad naszymi głowami niestrudzenie krążą śmigłowce, których warkot
ginie jednak w huku wody. Kilkunastominutowy lot zapewne słono kosztuje,
jesteśmy jednak przekonani, że warto zobaczyć Wodospady z lotu ptaka.
Doszczętnie zmoczeni docieramy do bardzo wąskiego i niezmiernie śliskiego
stalowego mostka długości kilkudziesięciu metrów. Gdy jesteśmy w połowie jego
długości, wiatr zmienia na chwilę kierunek i dany nam jest ujrzeć zapierający
dech w piersiach widok Wodospadów od frontu. Po chwili jednak musimy prędko
chować dopiero co wydostany spod ubrania sprzęt fotograficzny i uciekać — w
chmurze wody trudno oddychać, nie mówiąc o zobaczeniu czegokolwiek. Posuwamy
się niemal po omacku i docieramy w końcu do miejsca o nazwie Knife Edge Point
- niewielkiej samotnej skały wyrastającej z dna kanionu.
Nie wytrzymujemy tam zbyt długo — chcemy oglądać wodospad, a nie wciąż moknąć
i zmuszać swoje płuca i serce do wzmożonego wysiłku. Błąkamy się zatem po
ścieżce wzdłuż kanionu, ciągle nie mogąc wyjść z podziwu nad siłami
drzemiącymi w Naturze i zastanawiając się, jak wygląda wodospad podczas pory
deszczowej, gdy wody w rzece jest znacznie więcej. W pewnej chwili docieramy
do miejsca, z którego doskonale widać łuk stalowego mostu granicznego,
spinającego brzegi kanionu. Tam po raz pierwszy dostrzegamy maleńką figurkę
odrywającą się od mostu i spadającą ku rzece na łeb, na szyję. Samobójca?
Nie, to po prostu kolejna atrakcja Wodospadów — do niedawna najdłuższa na
świecie, 111-metrowa lina do skoków bungee. Z ust Toma wyrywa się
westchnienie — on też ma zamiar stać się jednym z ludzi, którym dane było
stanąć na krawędzi zawieszonego nad rzeką Zambezi mostu, spojrzeć w ziejącą
poniżej, ponad stumetrową otchłań i — skoczyć.
Ścieżka kończy się. Postanawiamy zawrócić i wejść na most. Aby to zrobić,
należy przekroczyć granicę. Zanim jednak dojdziemy do niej, jesteśmy zmuszeni
ujarzmić stadko pawianów, które przyczepiły się do nas i nie odstępują ani na
krok. Nie wygląda to ciekawie — małpy stają się natarczywe. Sytuację ratują
rzucane daleko kawałki chleba, którego mamy pod dostatkiem i jeden ze
strażników terenu wokół Wodospadów. Wystarczyło, by tupnął nogą i udał, że
schyla się po kamień, a małpy natychmiast skryły się w krzakach. Teraz już
bez przeszkód możemy udać się do przejścia granicznego. Widzimy tam pawiany
przechadzające się między ludźmi i skaczące po dachu budynku straży
granicznej. Na przejściu czeka sporo miejscowych, przekraczających granicę
nie na podstawie paszportu, ale wyświechtanej kartki, na której widnieje masa
pieczątek. Tłumaczymy, że nie mamy zamiaru przekraczać granicy, a jedynie
wejść na most. Kobieta w mundurze siedząca po drugiej stronie szyby nie robi
nam żadnych problemów. Widocznie często zdarza się taka sytuacja. Musimy
jedynie zostawić swoje paszporty i już możemy spokojnie przejść przez bramkę
strzeżoną przez uzbrojonych żołnierzy.
Wzdłuż drogi, w wykopanym po jej lewej stronie wąwozie, biegnie linia
kolejowa zbudowana przez Brytyjczyków na początku XX wieku. Za zakrętem,
kilkaset metrów od granicy, zaczyna się most, oddany do użytku w 1904 roku.
Na jego środku (most ma około 200 metrów długości) widzimy mały zadaszony
pomost, z którego właśnie skacze kolejny śmiałek. Chwilę patrzymy, jak
przebiegają przygotowania do skoku, po czym Tomek idzie się zarejestrować.
Podążam rzecz jasna za nim. W domku stojącym powyżej krawędzi kanionu Tomek
wnosi opłatę za skok (90 $), zostaje zważony i — po przypisaniu kolejnego
numeru — może udać się na most, by oczekiwać na swoją kolejkę. Kolejne skoki
odbywają się średnio co 8-10 minut.
Przypatrujemy się skaczącym ludziom i głębokiemu kanionowi z rwącą wodą w
dole. Wodospady mamy za plecami, wiatr przynosi wodną mgiełkę, a Słońce
produkuje piękną tęczę. Wygląda to tak, jakby ludzie skakali w środek
kolorowego łuku w dole.
Następny skok należy do Tomka. Oddaje mi na przechowanie wszystkie drobne
przedmioty, jakie mógłby stracić: saszetkę z dokumentami, okulary
przeciwsłoneczne, zegarek… Podczas gdy Tom zakłada uprząż i słucha
wskazówek ludzi z obsługi, ja staram się znaleźć dobrą pozycję do zrobienia
zdjęcia.
Tomek staje na krawędzi pomostu i spogląda przed siebie. Aparat mam ustawiony
na niego. "Three, two, one, bungee!" — rozlega się chóralny okrzyk obsługi,
ale Tomek skacze wcześniej, niż słowa te zdążyły wybrzmieć. Zdjęcia nie będą
udane, tego jestem pewien.
Widzę Tomka bujającego się na długiej linie i machającego rękoma. Przez
obiektyw o długiej ogniskowej doskonale widzę szeroki uśmiech na jego twarzy.
W tym czasie na stalowej lince opuszcza się już jeden z ludzi z obsługi,
podpina do Tomka i wyciągarka transportuje ich obu w górę, na pomost
techniczny mostu.
Tomek pojawia się po kilku minutach. Jest uśmiechnięty i zadowolony. Jego
marzenie się spełniło. Ponownie udajemy się do domku, w którym dokonywane są
zapisy i oglądamy kasetę wideo z zapisem wyczynu Toma. Można ją nabyć za
"jedyne" 40 $, pamiątkowa koszulka kosztuje "tylko" 15… Tom kupuje i jedno,
i drugie. Dowiadujemy się, że po kupieniu kasety drugi skok można wykonać za
darmo. Tomek próbuje oddać swój skok mnie (chętnie skoczyłbym z mostu, ale
ciągnę już na resztkach pieniędzy), okazuje się to jednak niemożliwe.
Jako że jest już późno, Tomek proponuje dość ryzykowne rozwiązanie: jutro
rano jedziemy do Livingstone, kupujemy bilety na popołudniowy autobus,
wracamy na most, by Tom mógł oddać drugi skok i ponownie jedziemy do
Livingstone, by zdążyć na autobus do Lusaki. W nocy natomiast wylatujemy z
powrotem do Europy.
Nie możemy zapomnieć o złożeniu wizyty u sprzedawców pamiątek. Każdy z nich
specjalizuje się w pewnym rodzaju wyrobów lub odmiennym materiale. Jedni
rzeźbią w drewnie, inni produkują fajki wodne rozmaitych rozmiarów, kolejni
są mistrzami w produkcji naczyń z nefrytu czy miedzi… Naprawdę trudno
zdecydować się na konkretny przedmiot. Piękną pamiątkę można nabyć poprzez
zaoferowanie… zaopatrzonej w ciekawy napis koszulki z krótkim rękawem.
Niestety, nie mam żadnej przy sobie — nasze plecaki zostały w Waterfront.
Wart osobnego opisu jest sposób dokonywania zakupów. Najpierw należy się
spokojnie rozejrzeć i być przygotowanym na żarliwe namowy do nabycia tej czy
innej rzeczy, w trakcie których sprzedawcy wiernie sekundują inni handlarze -
za chwilę oni otrzymają wsparcie w swoich zabiegach o uczynienie ze mnie
swego klienta. Targi są gorące — sprzedawca najpierw wymienia cenę, nie
spuszczając przy tym oczu z mojej twarzy (nie omieszkał wcześniej podsunąć mi
niewielkiego stołeczka do siedzenia), jakby wstydząc się zaproponowanej ceny.
Gdy prycham i proponuję swoją cenę, sprzedawca zaczyna przekonywać, ile pracy
w to włożył, jak liczną ma rodzinę, ile osób żyje z jego pracy… Kiedy
usiłuję wstać, sprzedawca natychmiast zmienia front — namawia mnie do
pozostania i oferują nową, niższą od początkowej, jednak większą od
zaproponowanej przeze mnie cenę. Tak odbywa się cała ceremonia zakupów. Po
nabyciu jednego przedmiotu natychmiast zostaje mi zaoferowany następny i
kolejny… Wstaję i dziękuję sprzedawcy za udaną transakcję, ale niemal
natychmiast podchodzi do mnie inny i cichym głosem namawia, bym "jedynie
rzucił okiem" na dzieło jego rąk. Po nim następny i kolejny… Teraz już
wiem, jaką przyjemność daje targowanie się i rozumiem, dlaczego handlarze z
krajów Afryki czy Azji nie lubią turystów z wypchanymi portfelami, którzy bez
mrugnięcia okiem płacą pierwszą zaproponowaną przez handlarza cenę, chociażby
przedmiot był wart dziesięciokrotnie mniej.
Taksówką wracamy na camping i umawiamy się z kierowcą na poranny kurs.
Zmęczeni całodzienną wędrówką i kolejną porcją intensywnych wrażeń zasiadamy
w restauracji nad rzeką. Tomek stawia dzisiejszą kolację. Wybieramy stek z
krokodyla.
Po kilkunastu minutach stoją przed nami talerze z kawałkiem mięsa, ryżem i
ostrym sosem. Mięso jest smaczne, aczkolwiek jak na mój gust zbyt wiele w nim
kości. Niemniej jednak teraz mogę powiedzieć: "jadłem krokodyle mięso, i to w
sercu Czarnego Lądu".
Po kolacji siedzimy jeszcze chwilę nad brzegiem Zambezi, po czym niespiesznym
krokiem udajemy się do namiotu. Jutro nasz ostatni dzień w Afryce.
Dzień 17 — 26 czerwca, wtorek
Ranek wita nas Słońcem. Wstajemy nie ociągając się ani minuty. Mamy godzinę
na poranną toaletę, jedzenie, pakowanie i zwinięcie namiotu. O ósmej w pełnym
rynsztunku wkraczamy na parking przed Waterfront, gdzie czeka na nas
taksówka. Jedziemy najpierw do Livingstone, gdzie kilkanaście minut zajmuje
nam zakup biletu. Tym razem udaje nam się dostać miejsce w dużym, luksusowym
autokarze. Nie zwlekając, wsiadamy do następnej taksówki i jedziemy do
Wodospadów. Bez przeszkód przechodzimy przez granicę i po dotarciu do mostu
Tomek idzie się zarejestrować. Na górze z niejakim przerażeniem stwierdzamy,
że zapodziała nam się foliowa torba z wszystkimi kupionymi wczoraj
pamiątkami. Odtwarzamy w myślach przebytą dziś drogę i dochodzimy do wniosku,
że torba została najprawdopodobniej na ławce przy kasie biletowej w
Livingstone. "Jechać, nie jechać…" — zastanawiamy się. "Pewnie ktoś już ją
wziął" — myślimy, ale w końcu dochodzimy do wniosku, że spróbować można.
Wracam zatem na przejście graniczne i tłumaczę zdziwionemu mężczyźnie w
okienku, dlaczego wracam tak prędko. Wsiadam do najbliższej taksówki i
ordynuję kurs do miasta. Każda taka przejażdżka kosztuje 20 tysięcy
kwacha. Po kwadransie zajeżdżamy na przystanek autobusowy, gdzie już z
daleka dostrzegam leżącą spokojnie brunatną foliową torbę. Nie do wiary!
Chwytam ją i już siedzę w taksówce. "Wracamy do Wodospadów" — mówię do
kierowcy. Kręci głową z niedowierzaniem, ale jedzie posłusznie. Taki kurs nie
trafia mu się zapewne codziennie.
Znowu przekraczam granicę. Urzędnik podnosi ze zdumieniem brwi, ale nic nie
mówi, przyjmując ode mnie paszport. Szybkim krokiem wchodzę po drewnianych
schodach w miejsce, gdzie umówiłem się z Tomkiem. Z triumfem pokazuję mu
torbę. On też nie dowierza naszemu szczęściu.
Tomek jest jednym z pierwszych dzisiejszych skoczków. Tym razem udaje mi się
zrobić dobre zdjęcie — dokładnie w chwili, w której Tom wybija się z pomostu,
ubrany w kupioną wczoraj koszulkę. Po skoku idziemy po nagranie wideo i…
drugą koszulkę. Teraz możemy spokojnie jechać do Livingstone.
Mamy jeszcze trochę czasu przed odjazdem autobusu. Chodzimy chwilę po
ulicach, zaglądamy do sklepów, zasiadamy też na kwadrans przed monitorem
komputera, by wysłać wiadomości do rodziny i przyjaciół w Polsce. W
restauracji na wolnym powietrzu zamawiamy frytki i colę, robimy zakupy na
kilkugodzinną drogę do Lusaki…
O trzynastej odjeżdżamy. Autobus jest luksusowy, wyposażony w klimatyzację.
Jadą nim niemal wyłącznie biali turyści. Jednak pomimo wszelkich wygód klimat
podróży nie umywa się nawet do tego, jaki czuliśmy podczas jazdy małym,
ciasnym autobusem do Livingstone dwa dni wcześniej. Po raz ostatni oglądamy
Zambię przez okna: okrągłe chaty, ziemia o czerwonawej barwie, kobiety z
bagażami na głowach, bose dzieci bawiące się w przydrożnym pyle i machające
do nas przyjaźnie… Ostatni zachód Słońca podziwiamy również w drodze.
Do stolicy docieramy około godziny 19. W "Peace Gardens" spotykamy się z
resztą naszej ekipy i przepakowujemy plecaki. Po skończonej pracy kupujemy
dwie butelki "Mosi" i rozsiadamy się w bambusowych fotelach w ogrodowej
altanie. W pewnej chwili przychodzi do nas właścicielka "Peace Gardens" i
uroczyście wręcza każdemu z nas pamiątkę — niewielką siekierkę. Jesteśmy
wzruszeni tym gestem, dziękujemy jej gorąco.
Na trawniku rozbija namioty grupa młodych Japończyków, z którymi prowadzimy
długą rozmowę, przerwaną dopiero przyjazdem taksówki mającej dowieźć nas na
lotnisko. Ostatnie pożegnania z tym gościnnym miejscem, jakim jest "Peace
Gardens" — i już jedziemy do portu lotniczego.
Tuż przed podejściem do odprawy celnej zauważamy brak jednego z plecaków, w
którym schowany był teleobiektyw Tomka, sumiennie prowadzony dziennik
wyprawy, notatki dotyczące zaćmienia i inne, mniej ważne drobiazgi. Jest już
zbyt późno, by cokolwiek zrobić. Chcąc czy nie, musimy przeboleć tę
stratę.
Dzień 18 — 27 czerwca, środa
Startując o godzinie drugiej w nocy, żegnamy spojrzeniami uśpioną, gościnną
Zambię. Czy uda nam się kiedyś tutaj wrócić…?
W Addis-Abebie lądujemy wcześnie rano. Następny samolot mamy dopiero za kilka
godzin. Tymczasem obsługa lotniska podchodzi do nas i proponuje śniadanie.
Zgadzamy się i idziemy zgodnie z udzielonymi wskazówkami. Okazuje się, że
śniadanie czeka na nas w należącym do Ethiopian Airlines hotelu w centrum
miasta. Autobusy już czekają na pasażerów. Przynajmniej ujrzymy kawałek
Etiopii większy niż lotnisko, nawet jeśli całe "zwiedzanie" ma się odbyć
przez okna autobusu. "Taka atrakcja na koniec pobytu" — cieszymy się.
Addis-Abeba jest zdecydowanie brudniejsza od Lusaki i sprawia bardziej
przygnębiające wrażenie, chociaż wydaje się być ludniejsza niż stolica
Zambii. Może to sprawa ubóstwa, jakie widzimy na ulicach, może wszechobecnych
symboli i budowli z epoki komunizmu, może niezbyt przyjaznej pogody…
Niemniej jednak śniadanie jest obfite i bardzo smaczne. Po posiłku autobusy
zabierają nas z powrotem na lotnisko i możemy ponownie przystąpić do żmudnej
procedury kontroli paszportów i bagażu przed wejściem na pokład.
Lot do Frankfurtu przebiega spokojnie. Tym razem oglądamy północną Afrykę w
pełnym blasku dnia. Sączymy piwo i wspominamy kolejne dni naszego pobytu. Z
nostalgią spoglądamy na niknący w dole Nil i wybrzeża Egiptu. Teraz przed
nami już tylko Stary Kontynent. Kiedy znowu wrócimy na Czarny Ląd? Czyżby…
na następne zaćmienie za półtora roku?
Późnym popołudniem samolot łagodnie dotyka betonowego pasa lotniska we
Frankfurcie. Tam żegnamy się z Iwoną, Jackiem i Bohdanem, którzy przyjechali
do Niemiec samochodem. Tom i ja mamy przed sobą całą dobę — dopiero jutro po
południu jedziemy do Polski.
Po zostawieniu większości bagaży w skrytce na dworcu kolejowym postanawiamy
poznać kawałek wieczornego Frankfurtu. Zmęczenie bierze jednak górę i udajemy
się do schroniska młodzieżowego, w którym spędziliśmy noc przed wylotem. Po
drodze nieco, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło — nadal
zwiedzamy miasto. Z ulgą wchodzimy pod prysznic — tego nam brakowało przez
ostatnie kilka dni. Po zmyciu z siebie resztek afrykańskiego kurzu zapadamy w
głęboki sen. Dziwne uczucie — po raz pierwszy od 2 tygodni w pościeli…
Dzień 19 — 28 czerwca, czwartek
Rano, po śniadaniu (wliczonym w cenę noclegu, jak uprzednio) idziemy do
miasta. Mamy przed sobą cały dzień na zwiedzanie. Chcemy odwiedzić jakieś
ciekawe muzeum albo — co byłoby jeszcze lepsze — planetarium. W poszukiwaniu
tych przybytków wiedzy trafiamy do informacji turystycznej, w której
dostajemy plan miasta. Pani, która pracuje w informacji, nie jest pewna, czy
we Frankfurcie jest planetarium. Wydaje się nam to niemożliwe — w ojczyźnie
planetariów, w dodatku w tak ważnym mieście nie ma takiej placówki? Trafiamy
na wydział fizyki miejscowego uniwersytetu, gdzie zauważamy niewielką kopułę
sterczącą ponad dachem. W sekretariacie podejrzenia pani z informacji
turystycznej niestety potwierdzają się — Frankfurt nie posiada planetarium,
najbliższe znajduje się w Mannheim. Nie mamy jednak czasu tam jechać,
postanawiamy odwiedzić zauważone na planie muzeum techniki.
Spacer w jego poszukiwaniu zajmuje nam około godziny. Na miejscu okazuje się,
że nie jest to muzeum techniki w takim sensie, w jakim to sobie
wyobrażaliśmy, a raczej coś, co można nazwać "muzeum złudzeń optycznych". Na
kilku piętrach bunkra z czasów II wojny światowej zgromadzone są dziesiątki
holo- i stereogramów, łamigłówek, różnych "zabawek fizycznych". Bardzo
przyjemnie spędzamy w nim czas, świetnie się bawiąc i będąc właściwie
jedynymi zwiedzającymi.
Po opuszczeniu muzeum nie spiesząc się idziemy w kierunku dworca kolejowego
po bagaże. Po drodze kupujemy jedzenie na długą drogę do kraju. O osiemnastej
podjeżdża nasz autobus. Z rozmów, jakie słyszymy, wnioskujemy, że jesteśmy
jedynymi Polakami, którzy nie wracają z "arbeitu", a z wakacji. Reszta
naszych rodaków to ludzie wracający z pracy, niektórzy obładowani
zakupami.
Droga jest monotonna, jak to zazwyczaj podczas jazdy autostradą. W milczeniu
obserwujemy startujące i lądujące na frankfurckim lotnisku samoloty — nasza
podróż nieubłaganie dobiega końca.
Dzień 20 — 29 czerwca, piątek
Granicę niemiecko-polską przekraczamy w Jędrzychowicach. Stąd już tylko
przysłowiowy "rzut beretem" do Wrocławia, gdzie żegnam się z Tomkiem. Za trzy
tygodnie spotkamy się znowu, by w górach, przy ognisku opowiadać naszym
przyjaciołom o wyprawie i zaćmieniu.
Nie wyglądam na kogoś, kto wraca z Afryki. Kupuję po prostu bilet do
Świebodzic, które tam, na Czarnym Lądzie wydawały się tak bardzo odległe, i
znużony całonocną podróżą w autobusowym fotelu zajmuję miejsce w obskurnym,
pomazanym farbą żółto-niebieskim pociągu. Wysiadam z niego kilka minut po
siódmej, dwudziestego dnia naszej wielkiej wyprawy.
Schwytaliśmy księżycowy cień. Zobaczyliśmy Afrykę i zakochaliśmy się w niej
bez opamiętania.
Jesteśmy w domu.
[ Astronomia | Frombork
| Podróże | Rozmaitości | Strona
główna | Informacje techniczne | Nowości | Mapa strony | PGP
]
Ostatnia aktualizacja: 29 grudnia 2003
© 1999–2018 by Tomasz Lewicki