Relacja z wyprawy na zaćmienie Słońca — Siofok'99
11 sierpnia 1999 był dniem wyjątkowym. W tym właśnie dniu
Księżyc miał się ustawić na linii Słońce-Ziemia zasłaniając tarczę słoneczną.
Ponieważ Polska leży poza pasem zaćmienia całkowitego (obszarem, gdzie Słońce
zostanie zasłonięte w 100%) postanowiłem wyruszyć na małą wycieczkę, aby
zobaczyć to niecodzienne zjawisko. Na wyjazd zdecydowałem się już jechać na
wakacjach 1998 roku, kiedy to na stronach PTMA znalazłem info o zaćmieniu
'99. Nie wiedziałem jeszcze jak tego dokonam, ale byłem pewny, że muszę
chociaż raz w życiu zaćmienie słońca zobaczyć a nadarzająca się okazja
powtórzyć się może dopiero za wiele lat (z tego, co wiem, w Europie za jakieś
27 lat, kiedy to zaćmienie oglądać będzie można w Hiszpanii).
Po przemyśleniu sprawy doszliśmy do wniosku, że pojedziemy na Węgry
samochodem (tzn. ja, mój brat — Rafał z dziewczyną — Danką i mój znajomy -
Olek, ksywka "Forest"). Pozostało mi tylko wyznaczyć trasę. Na miejsce
docelowe wybrałem węgierskie miasto Siofok nad Balatonem. Startowaliśmy 9
sierpnia. Mój brat przebywał w Nysie, gdzie oddawał się pasji wędkowania.
Żeby nie nadrabiać zbyt dużo kilometrów samochodem (po 13. już chyba podwyżce
ceny paliwa w tym roku nie jest to już tania atrakcja) wyznaczyłem drogę
prowadzącą przez Nysę (gdzie wędkował mój brat wraz z dziewczyną). Tam
dojechaliśmy pociągiem, ale zacznijmy od samego początku…
W poniedziałek, 9 sierpnia nie mogąc za bardzo spać, obudziłem się już przed
8 rano. Musiałem się jeszcze spakować i przygotować instrumenty obserwacyjne
(czyli szybkę od maski spawalniczej pożyczoną od wujka, niestety nie
dysponowałem profesjonalnym sprzętem do robienia zdjęć). W poniedziałek
pogoda w Namysłowie (gdzie mieszkam) nie była za ciekawa Niebo było
zachmurzone i co chwilę padał deszcz. Nie przejmowałem się tym jednak za
bardzo, bo uspokajały mnie nieco zdjęcia satelitarne Europy, które ściągałem
co chwilę z różnych źródeł I-net-owych. Po południu opuściliśmy domy i
wyruszyliśmy "w świat". Zajęliśmy wygodnie miejsce w pociągu i wyruszyliśmy w
kierunku Nysy. Wyjechaliśmy za Brzeg — patrzyłem przez okno od lewej strony
pociągu. Pogoda dalej była nieciekawa. Ujechaliśmy parę kilometrów.
Popatrzyłem przez okno po drugiej stronie pociągu i nie mogłem uwierzyć — ani
jednej chmurki. Po lewej ciemno i zimno, po prawej jasno, niebiesko i gorąco.
Ucieszyłem się niezmiernie. Zajechaliśmy do Nysy. Rafała spotkaliśmy po
chwili na dworcu. Wsiedliśmy do naszej Skody Favorit. Ok. godz. 18
wystartowaliśmy w stronę Czech. Po godzinie jechaliśmy już przez Czechy.
Zaczęło ciemnieć. Nie jechaliśmy zbyt szybko (lata szaleńczej młodości mojego
brata widać bezpowrotnie minęły, a poza tym Skoda była całkiem nieźle
załadowana: 4 osoby + pełny bagażnik + bagaż w środku a do tego góry,
serpentynki, remonty dróg itd.) Od miejscowości Bruntal wyjechaliśmy na nieco
główniejszą drogę i już jechaliśmy bez przeszkód. Mijaliśmy po kolei:
Sternberk, Olomouc, Prerov, Hulin, Otrokowice. Czechów bedę wspominał bardzo
mile, czego nie mogę powiedzieć o Słowakach…
Na granicy Czesko-Słowackiej po ukazaniu odpowiednich dokumentów kontroli
celnej czekała nas jeszcze kontrola policyjna. Z czeskiej strony wszystko ok,
ale za to Słowacy doczepili się nas, że mamy złą apteczkę. Kazał zjechać
Rafałowi na bok i wziął go do swojej budki gdzie chwilę się kłócili.
Skończyło się na tym, że gliniarz wziął w łapę 20 marek. Złodziej. Pogoda
cały czas nie była ciekawa. Ale gdy jechaliśmy przez Słowację jeszcze
bardziej się popsuła. Zaczęło padać tak mocno, że wycieraczki nie nadążały
zbierać wody z szyby a błyskawice rozjaśniały co chwilę krajobraz tak, że
mogło się wydawać, że jest dzień. Była wtedy gdzieś północ albo pierwsza.
Minęliśmy jednak jakoś Nove Zamky i skierowaliśmy się na Komarno, gdzie w
końcu mieliśmy opuścić Słowację i wjechać do Węgier. Kilkanaście kilometrów
przed granicą pogoda znów mnie zadziwiła. W ciągu kilkunastu minut przestało
padać i niebo całkowicie się rozchmurzyło ukazując wspaniałe gwiazdy. Po
wjechaniu na Węgry kierowaliśmy się w stronę Szekesfehervar (muszę przyznać,
że miałem trudności z odczytywaniem niektórych węgierskich wyrazów). I tu po
raz pierwszy trochę zabłądziliśmy i musieliśmy wracać jakieś 10 km. Jednak za
drugim razem udało nam się wjechać na autostradę M7, która prowadziła prosto
na Siofok (parę km przed zmienia się na drogę samochodową). Jaśniało już
powoli. W pewnej chwili zobaczyłem wschodzący Księżyc, sierp był już bardzo
cienki. Jakieś półtorej godziny potem wzeszło słońce. Około godziny 5 nad
ranem byliśmy w Siofoku.
Pojechaliśmy na uliczkę prowadzącą do Balatonu i przeszliśmy się podziwiać to
jezioro. Pogoda była wspaniała. Ani jednej chmurki, wielu ludzi spało na
plaży beż żadnych namiotów. Pomimo tego, że już jakieś 20 godzin oka nie
zmrużyłem, spać się nie chciało w ogóle. Miasto powoli się budziło do życia
otwierano po kolei kolejne knajpy. Gdy zrobiliśmy jakieś zakupy wyjechaliśmy
szukać jakiegoś kampingu. Nie było już miejsca na jednym z większych. Na
szczęście dojrzałem inny, mniejszy, gdzie rozbiliśmy namiot. Cena była
nieciekawa — 1000 forintów/osobodzień (1zł to jakieś 55F). Zdecydowaliśmy, że
ja z Forestem będziemy spać w samochodzie na parkingu, a zapłacimy tylko za
Rafała i Dankę. Wieczorem obejrzałem wspaniały zachód Słońca nad Balatonem.
Koło północy poszedłem spać.
Przyszedł w końcu wielki dzień: 11 sierpień. Jak wielkie było moje osłabienie
po otwarciu oczu to trudno nawet sobie wyobrazić: pada deszcz, niebo całe
zaciągnięte jest chmurami. Było gdzieś koło 5 rano. Po chwili obudził się
Forest. Brat spał i w żaden sposób nie chciał się obudzić. Na polu namiotowym
wszyscy powoli się już budzili. Wszyscy byli strasznie zdenerwowani (Niemcy
na przykład bez przerwy chodząc w kółko powtarzali Scheise!, a Polacy -
których było tam /na tym campingu/ najwięcej — oczywiście ulubiony wyraz
oznaczający pewną profesję kobiecą). Wdałem się w dyskusję z pewnym facetem z
Prószkowa. Ponieważ prognozy pogody mówiły o nadciąganiu niżu z zachodu,
pomyśleliśmy, że jedyną możliwością, żeby zaobserwować zaćmienie będzie
wyjazd na wschód, gdzie do południa (zaćmienie zaczynało się o 11:26) układ
niskiego ciśnienia nie zdąży dotrzeć. Wybraliśmy miasto Szeged, niedaleko
granicy z Rumunią (do samej Rumunii strach było jechać, o Jugosławii nie
wspominając). Obliczyliśmy, że na dojazd wystarczy nam niecałe 3 godziny,
więc zdecydowaliśmy się jeszcze poczekać (była dopiero 7 rano). Po chwili
radość ogarnęła cały camping — na zachodzie ukazał się kawałek niebieskiego
nieba. Nie oznaczało to oczywiście jeszcze zbyt wiele, ale był już promyk
nadziei. Po upływie pól godziny juÀ? ponad połowa nieba była
bezchmurna a chwilę potem na niebie trudno było dojrzeć jakąkolwiek chmurkę.
Teraz rozmawialiśmy już nowymi znajomymi z Prószkowa tym razem nie o drodze
na wschód, ale o tym jakich filtrów użyć, czy na czas fazy całkowitej być na
plaży, czy w jeziorze, czy zmylone kury pójdą spać? Było już spokojnie i bez
nerwów.
Pojechaliśmy na plażę — w to samo miejsce gdzie zatrzymaliśmy się zaraz po
przyjeździe. Do zaćmienia została jeszcze ponad godzina. Atmosfera na plaży
była już naprawdę gorąca. Na plaży było kilka razy więcej ludzi niż wczoraj o
tej porze. Dokoła widać było ekipy telewizyjne: wóz transmisyjny czeskiej
telewizji Nova i innych, mniejszych. Ustawiono już wiele sprzętu do
rejestracji tego wspaniałego zjawiska astronomicznego. Na niebie zobaczyć
można było tylko niewielkie chmury pierzaste, które w żaden sposób nie
przeszkadzały w obserwacji. Wszyscy nie mogli się już doczekać. Gdy minęło 25
minut po jedenastej nie odrywałem już oczu od mojego filtra. Pocz?tek
zaćmienia całkowitego w Siofoku był dokładnie o godzinie11:26:28.1. Mój
zegarek był ustawiony dokładnie, ale dopiero o 11:27 z sekundami coś
dojrzałem. Wyglądało to jakby ktoś "ułamał" malutki kawałek tarczy słonecznej
w północno-zachodniej części. Po chwili zaczęły się rozchodzić głosy:
"Zaczęło się!", "Oh, it started" itp. To było fantastyczne. Słońce powoli
znikało. Tłumów ten widok jeszcze nie ruszał, ale mi zrywało kask wraz z
głową. Ale najlepsze było jeszcze przed nami.
Ludzi na plaży było na prawdę dużo. Praktycznie trudno było znaleźć wolne
miejsce. Oprócz Węgrów najwięcej było Niemców, Polaków, Słowaków i Czechów.
Spotkać też można było Włochów, Amerykanów, Japończyków i wielu innych.
Księżyc zasłaniał coraz więcej tarczy słonecznej, ale nie czuło się jeszcze
tego — nadal było gorąco i w ogóle nie ciemniało. Godzinę po rozpoczęciu
zaćmienia coraz więcej ludzi wyciągało filtry i patrzyło na słońce. Powoli
zaczęło mi się wydawać, że słońce, które jeszcze przed chwilą grzało nie do
wytrzymania, jakby osłabło. Była gdzieś godzina 12:30 w południe niebo, jak
już wspomniałem, prawie bezchmurne, środek lata, a robiło się chłodno. Co
chwilę rozglądałem się na boki — wydawało mi się, że staje się coraz
ciemniej. Zbliżała się wielka chwila. 3-4 minuty przed początkiem zaćmienia
całkowitego zrobiło się tak jakby szaro i chłodno. Teraz już wszyscy patrzyli
tylko na słońce. Niezasłonięty sierp słońca nieubłagalnie stawał się coraz
węższy i węższy. W pewnej chwili nagle pociemniało — jakby ktoś zasłonił
żaluzje. Na plaży rozległy się krzyki. Ale jeszcze widać było sierp. Teraz
stawał się już coraz krótszy. Zabrałem sprzed oczu filtr i zamurowało mnie.
Było już ciemniej niż po zachodzie słońca. Widać było jeszcze blask słońca po
lewej stronie a dokoła rozciągała się przepiękna korona słoneczna. Kilka
sekund potem blask słońca zniknął całkowicie i stało się jeszcze ciemniej,
nie aż tak ciemno jak w nocy, ale gdzieś tak jak w niecałą godzinę po
zachodzie (zaćmienie całkowite zaczęło się dokładnie o godz. 12:49:08.7).
Ludzie wstali, zaczęli klaskać i krzyczeć. Byłem tak podekscytowany, że sam
nie żałowałem gardła. Taka atmosfera jest nie do opisania. Szybko popatrzyłem
w górę i zobaczyłem jasną gwiazdę, prawie natychmiast ją poznałem — tak
właściwie to była to planeta Venus. Szybko spojrzałem na wschód — było jasno,
na zachód — było ciemno, ludzie szaleli. Rozglądałem się tak i nawet nie
wiedziałem nawet kiedy się potknąłem, poleciałem na plecy i leżałem na ziemi.
Leżąc tak, dalej wpatrywałem się w Słonce. Korona była po prostu piękna. Nie
aż tak szeroka jak mi się dotąd wydawało (tzn. jaką widywałem wcześniej na
zdjęciach). Jej "grubość" nie wyglądała mi na większą niż 8-10 minut. Dalej
wpatrywałem się w koronę. Nie myślałem nawet o szukaniu gwiazd nieba
zimowego. Byłem zauroczony koroną.
Nagle z prawej strony rozbłysnął promień. Ten widok zapamiętam do końca życia
- moment po tym "rozbłysku" zamknąłem oczy i jakby "utrwaliłem" go w swojej
pamięci. Nagle zrobiło się jaśniej (zaćmienie całkowite skończyło się o godz.
12:51:30.9). Podniosłem filtr i otworzyłem oczy — z prawej strony pojawiał
się coraz to większy sierp. Ludzie zaczęli bić brawa, niczym po wspaniałym
przedstawieniu teatralnym lub koncercie. To były najwspanialsze 2 minuty i 22
sekundy w moim życiu. Żadne inne zjawisko astronomiczne nie wywarło na mnie
takiego wrażenia.
Przez kilka minut patrzyłem jeszcze na słońce. Powoli robiło się cieplej i
zupełnie jasno. Po upływie kwadransa znów było gorąco nie do wytrzymania.
Atmosfera się uspokoiła i już praktycznie nikt nie oglądał odsłaniającego się
słońca. Sam też już po ponad półtorej godziny wpatrywania się w słońce miałem
dość i musiałem dać odpocząć oczom. Co kilkanaście minut patrzyłem tylko na
chwilę na coraz większą tarczę słońca, aż w końcu o godz. 14:13:17.5 (w/g
obliczeń PTMA, które zgadzały się co do minuty ze wskazaniami mojego zegarka)
Słońce w całości zostało odsłonięte.
Po pewnym czasie pojechaliśmy do namiotu, później — na plażę. Chcieliśmy
zdążyć na zachód słońca, który dzień wcześniej tak mnie zadziwił. Jednak tego
dnie wieczorem znów nazbierało się sporo chmur i zachód nie był taki fajny
jak wczoraj. Zjedliśmy kolacyjkę, gdy pociemniało jeszcze poszliśmy się
wykąpać w Balatonie. Koło godz. 10.30 poszliśmy spać. Spałem długo (w sumie
pierwsza noc od 3 dni, którą przespałem), bo jakieś 12 godzin. Odpaliłem
samochód i pojechałem na pole namiotowe. Był to już nasz ostatni dzień pobytu
na Węgrzech. Zdecydowaliśmy, że zostaniemy jeszcze w Siofoku, a po południu
jedziemy do Budapesztu. Pogoda znów była wspaniała. Po plaży chodziły
przepiękne Węgierki i nieco brzydsze Niemki. Posiedzieliśmy w Siofoku gdzieś
do godz. 13.30 i wystartowaliśmy w Kierunku Budapesztu. Wjechaliśmy do
Budapesztu. Miasto prezentowało się wspaniale. Chodziliśmy po zachodniej
części miasta (po Budzie), gdzie jest mnóstwo zabytków. Wieczorem wsiedliśmy
w samochód i skierowaliśmy się na północ.
Zajechaliśmy na granicę ze Słowacją w mieście Esztergom, lecz niestety po
jakiejś godzinie kręcenia się po tym mieście dowiedzieliśmy się, że w tym
mieście nie ma mostu i na drugą stronę Dunaju dostać się możemy tylko promem.
Ponieważ ostatni prom odpłynął godzinę temu, musieliśmy jechać wzdłuż Dunaju
do mostu, który był dopiero w Komarnie. W Słowacji oczywiście musiała być
jakaś zadyma — na przejściu Słowacko-Czeskim Słowacy doczepili się tym razem
naklejki — na tylnej szybie w/g ich śmiesznych przepisów powinno się mieć
naklejkę z symbolem autostrady i drogi samochodowej. "Mandat" na początku
wynosił 500 zł, później zeszedł do 50 zł i Napoleona. Do Polski zajechaliśmy
już bez problemów. Na przejściu koło Głubczyc pogadaliśmy sobie z polskim
celnikiem. Rano koło 8 byliśmy w domu.
Zaćmienie Słońca '99 zapamiętam z pewnością do końca życia.
Paweł Rogoza
Uwaga autora strony: Powyższy tekst publikuję w niezmienionej formie gramatycznej i ortograficznej. Wszelkie uwagi na temat opisu proszę kierować do Pawła Rogozy, który jest jego autorem. Ze swojej strony dziękuję mu za wyrażenie zgody na publikację swoich wrażeń z zaćmienia.
Ostatnia aktualizacja: 28 stycznia 2000
© 1999–2018 by Tomasz Lewicki